top of page
  • Zdjęcie autoraKatarzyna Stachowicz

Wszystko w kratkę, czyli podróż do Szkocji

Zaktualizowano: 3 mar

Nasza wyprawa do Szkocji okazała się nieustannym doświadczaniem wciąż tego samego: dotkliwego braku.

Zdj. Wender Junior /Pexels

„Co się u was dzieje? Cokolwiek byś tknął, tego nie ma” - irytuje się Woland w rozmowie z Iwanem Bezdomnym na Patriarszych Prudach. Nie mogłabym lepiej podsumować naszych szkockich przygód. Założenie było takie: mamy tydzień do dyspozycji, czasu niewiele na zagłębianie się w dziki interior, więc zobaczymy, jak wyglądają miasta inne niż Edynburg, który znaliśmy już wcześniej. Poniżej - rezultaty naszych badań w terenie.

Zdj. Mariusz Matuszewski/Pixabay

Oczywiście, pięknej pogody miało nie być z założenia. Nie na darmo płaszcz przeciwdeszczowy wmyslił Szkot Charles Mackintosh. Nie zaznaliśmy co prawda wielkich deszczy, natomiast, i owszem, wiało codziennie. A wiać potrafi! Nasz szkocki znajomy twierdzi, że nawet jeśli na zdjęciach ze Szkocji jest idealnie słoneczna pogoda, zwykle nie widać na nich ważnego elementu, czyli urywającego głowę wiatru.

Zachmurzone góry Szkocja
Spektakularny szkocki krajobraz, wiosna 2022

Z rzeczy, które miały być, a ich nie było, jedna nas bardzo ucieszyła. A mianowicie brak słynnych szkockich midges, czyli meszek. Kłopot z tymi owadami jest tak duży, że wybierając się do Szkocji warto śledzić strony internetowe monitorujące stopień zameszkowienia poszczególnych miejsc. My nie mieliśmy w planach spacerów po lasach, więc na naszej trasie były głównie miejsca z współczynnikiem „zero meszek”.

Kuter na jeziorze
Najbardziej fotogeniczna łódź na naszej trasie

A poza tym? Nie było wielu zapowiadanych w przewodnikach atrakcji. Delfinów w zatoczce delfinów. Wielkiego (lub w ogóle jakiegokolwiek) wyboru świeżych ryb w restauracjach. Jezusa na krzyżu autorstwa Salvadora Dalì w ekscentrycznym muzeum w Glasgow. Potwora z Loch Ness w Loch Ness (żadnego innego potwora też). Obfitości secesyjnych zabytków w Glasgow. Pysznej herbatki w herbaciarni mającej serwować pyszną herbatkę.

Ale w końcu czego się spodziewać po krainie, której oficjalnym emblematem jest jednorożec, nie spotykany w naturze aż tak znowu często?
Najlepsza pamiątka ze Szkocji musi mieć kształt krowy

Żeby oddać sprawiedliwość, niektóre szkockie atrakcje rzeczywiście były tam, gdzie być powinny. Na przykład kobziarze grający na ulicy (grali ładnie). Wszędzie napotykaliśmy też wytwory z tartanu, torby z kraciastego tweedu, milion rodzajów whisky, pamiątki z włochatymi krowami, Nessie lub kwiatem ostu. Niektóre rzeczy nas zaskoczyły. Na przykład niezwykłe znaki drogowe czy obfitość rosnących przy drogach dzikich krzaków rododendronów, kwitnących akurat na wyjątkowo dla mnie przykry odcień fioletu.

Nietypowe znaki drogowe
Nietypowe znaki drogowe: uwaga na nisko zawieszone druty pod napięciem, uwaga na starsze osoby

Przystanek pierwszy: Glasgow

Pierwszy kontakt z tym miastem miałam na wykładzie z historii designu i architektury. Glasgow ma bowiem swój własny styl Art Nouveau, podobnie jak swoje wersje mają Paryż, Wiedeń i Bruksela. Glasgow ma też swojego słynnego secesyjnego architekta (tak jak Bruksela ma Victora Hortę, a Wiedeń Hundertwassera): Charlesa Renniego Mackintosha. Mackintosh projektował, jakby miało nie być jutra: meble, budynki, biżuterię, przedmioty codziennego użytku. Nastawiłam się więc na Art Nouveau od rana do nocy. Tymczasem na miejscu: smuteczek. Secesji jak na lekarstwo, przynajmniej na pierwszy rzut oka.

Pomnik w Glasgow
Najsłynniejszy architekt z Glasgow: Charles Rennie Mackintosh, pomnik projektu Andy'ego Scotta

Glasgow nie jest architektoniczną perełką. Wygląda raczej jak amerykańska metropolia pomniejszona do europejskiej skali. Wielopoziomowe skrzyżowania autostrad, drogi szybkiego ruchu przecinające ścisłe centrum miasta, potwornie zaśmiecone ciemne zaułki (także w reprezentacyjnej dzielnicy miasta), szerokie ulice, puste kwartały opuszczonych domów i fabryk o wybitych oknach, ogromne murale. W Glasgow widać coś, co kojarzy mi się z amerykańskim podejściem do urbanistyki: dbałość o wygodę mieszkańców, ale już nie o urodę miasta.

Zabudowa jest chaotyczna i pełna kontrastów: zaniedbane i piękne stare sąsiaduje z nierzadko byle jak budowanym nowym.
Samochód na ulicy
Amerykańska ulica w europejskim mieście. Glasgow, wiosna 2022.

Ze szkockich miast znałam wcześniej tylko Edynburg. Miejsce zadbane, spójne architektonicznie, wychuchane, czyściutkie, pełne życia. Glasgow przy Edynburgu robi przygnębiające wrażenie, jak umierający ubogi krewny. Czy zatem nie warto tam się wybierać? Ależ skąd! Jeśli macie taką możliwość, zajrzyjcie koniecznie. Glasgow nie jest bowiem miastem urodziwym, ale na za to na pewno jest miastem niezwykłym, któremu nieobce są powiewy szaleństwa. Poniżej znajdziecie kilka przykładów.


Fasada muzeum Kelvingrove w Glasgow
Kelvingrove: najdziwniejsze muzeum w Szkocji

Kelvingrove Museum and Art Gallery to najdziwniejsze muzeum w jakim byłam. A byłam już w paru dziwnych. Miejska legenda głosi, że muzeum zostało zbudowane tyłem do przodu, a odpowiedzialny za to architekt rzucił się w rozpaczy z jednej z miejskich wież. I chociaż rzeczywiście może się wydawać, że z budynkiem jako żywo jest coś nie tak, w rzeczywistości stoi po prostu frontem do parku, w którym gościła w 1901 roku Wystawa Światowa. A że dzisiaj centrum miasta jest z całkiem innej strony….


Hall muzeum Kelvingrove
Jedyne znane mi muzeum, gdzie słoń sąsiaduje z bombowcem

Bombowiec, wypchana żyrafa i kolekcja obrazów. Wszystko razem. Muzeum Kelvingrove wygląda jak skład dziwnych rzeczy, dobranych według tajemniczego klucza. Przyciągnął nas do niego jeden niezwykły obraz. Chrystus św. Jana od Krzyża Salvadora Dalì. Chyba nie muszę dodawać, że był akurat wypożyczony do innego muzeum.

Hall w Kelvingrove Museum
Niezwykły hall w Kelvingrove Museum

Ale i tak było warto zrobić do Kelvingrove wycieczkę. Zachwycił mnie piękny Aleksander Macedoński Rembrandta, muzeum ma też obrazy niderlandzkich mistrzów, Cézanne’a, Renoire’a, Deraina. Nudno więc nie jest.

Rembrandt, portret mężczyzny
Rembrandt, A Man in Armour/ Mężczyzna w zbroi, prawdopodobnie Aleksander Wielki, 1655 lub 1659, Kelvingrove Museum

Niedaleko Aleksandra rzuca się w oczy (i zachwyca!) inny władca masowej wyobraźni, Święty Elvis, król rock and rolla. O taki:

Elvis Presley  figura
Sean Read, Return to Sender, 1996, Kelvingrove Museum

Jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś więcej o Szkocji, zajrzyjcie do sekcji poświęconej grupie artystycznej Glasgow Boys. Zawiązali ją malarze rozczarowani sztuką akademicką, a łączyła ich przede wszystkim niechęć do Royal Scottish Academy w Edynburgu. Chłopcy z Glasgow fascynowali się rozmaitymi rzeczami: Japonią, realizmem holenderskim, niezwykłymi obrazami Whistlera, Impresjonizmem, motywami z celtyckiej mitologii. Jak się więc domyślacie, twórczość malarzy z tej grupy była raczej różnorodna.

William Kennedy, Homewards, 1981

Pracując w Glasgow, malarze mogli nabrać wiatru w żagle: znajdowali bowiem z łatwością nabywców na nowatorskie dzieła sztuki wśród szybko bogacącej się na przemyśle młodej klasy średniej.

Obraz James Guthrie
James Guthrie, Hard at it, 1883

Zachwyciła mnie wystawa secesyjnej sztuki użytkowej: biżuterii ze srebra, drogich kamieni i taniej emalii, szkło o niesamowitych kształtach, przedmioty codziennego użytku zdobione charakterystycznym motywem róży z Glasgow.

Ozdobny secesyjny panel
Marion Henderson Wilson, Triptych, 1905, panel ołowiany

Skąd taki rozkwit designu akurat w Glasgow? Na początku XX wieku Glasgow żyło z budowania statków: wszystkie ważne wielkie statki epoki zostały zbudowane w stoczniach na rzece Clyde. Także te luksusowe. W Glasgow pracowała więc potężna grupa rzemieślników specjalizujących się w wytwarzaniu pięknych przedmiotów ze skóry, drewna, metalu, szlachetnych kamieni.

Szklane naczynia, proj. Christopher Dresser, George Walton, ok. 1888-95

Nie bez znaczenia był też program przebudowy miasta: dzielnice budzących grozę slumsów zastępowano nowymi kamienicami czynszowymi, o bardzo zróżnicowanym standardzie wykończenia. W części z tych domów znalazły się piękne secesyjne detale.

Witraż zabytkowy
Witraż, ok. 1910, z jednego z mieszkań przy 82, Florida Avenue w Glasgow

Muzeum wygląda jak piękny sen szalonego taksidermisty: ilość wystawianych w nim wypchanych zwierząt jest powalająca. Podobno jednym z najukochańszych eksponatów jest Sir Roger - słoń, który przez 27 lat mieszkał w zoo w Glasgow i musiał zostać uśpiony, bo na starość stał się agresywny.

Jednak doprawdy nie pojmuję, dlaczego wystawili tam także wypchanego kota i cielątko.

Po namyśle jestem w stanie wytłumaczyć sobie obecność cielątka - dzieci mają pewnie jedyny kontakt z tym stworzeniem w postaci sznycla. Ale kota chyba każdy widział?

Hall Kelvingrove Museum

U powały wiszą głowy. Na szczęście nie wypchane, lecz gipsowe. Wydaje się, że jest ich multum. Ale w gruncie rzeczy to tylko cztery wyrazy ludzkiej twarzy powielone przez artystkę kilkadziesiąt razy.

Instalacja Expression, Sophie Cave
Instalacja Expression, Sophie Cave

Kelvingrove Art Gallery and Museum,

otwarte codziennie,

wstęp wolny (poza wystawami czasowymi)

Mural w Glasgow
Jeden z malowniczych zaułków Glasgow
Glasgow zajmuje pierwsze miejsce w Szkocji, jeśli weźmiemy pod uwagę liczbę teatrów, galerii sztuki, muzeów i restauracji.

Ma też imponującą ilość sztuki ulicznej: nie da się zwiedzać miasta i nie trafić na jakiś mural. Podobno pierwszy pojawił się w 2008 roku. Od tego czasu wielkoformatowymi działami sztuki pokryło się wiele ścian w mieście. Chodząc po Glasgow, warto mieć pod ręką internetowy przewodnik po trasie murali. Jeden z moich ulubionych, z interaktywną mapą murali i ich dokładnymi opisami znajdziecie tu:




Jedną z największych gwiazd malujących na murach Glasgow jest artysta o pseudonimie Smug. Spod jego pędzla (spreju?) wyszedł jeden z moich ulubionych murali w mieście, przedstawiający świętego Mungo, na szczycie domu przy High Street, niedaleko katedry.


Mural w Glasgow

W samym centrum miasta, przy Renfield Lane znajdziecie fantastyczne murale autorstwa Rogue i Art Pistol. Takie jak ten:

Oraz takie:

Na ścianie budynku przy Mitchell Street, blisko dworca głównego, jest natomiast ogromna dziewczyna z lupą, namalowana przez Smuga.


W Glasgow znajduje się najstarsza katedra w Szkocji, jedna z niewielu, które przetrwały niszczycielski szał adeptów Reformacji.

Zbudowana została na miejscu starej świątyni św. Mungo, patrona Glasgow, w 1197 roku. Święty przebywa w niej zresztą do dzisiaj, bo jego szczątki pochowane są w krypcie.

 wnętrze katedry w Glasgow
Przepiękne wnętrze katedry w Glasgow

Podczas naszej wizyty wstępu do wnętrza bronił pan strażnik, który groźnym głosem pytał, czy mamy zabukowane bilety. Nie mieliśmy. Strażnik wpuścił nas bokiem, więc poczuliśmy się wyjątkowo uprzywilejowani. Po chwili dyskretnej obserwacji okazało się, że traktuje tak wszystkich odwiedzających, wybitnie polepszając im samopoczucie. Wspominałam już chyba, że Glasgow zachwyca powiewami szaleństwa?

Wielkiej urody wnętrza katedry wcale nie zapowiada surowa fasada. Tymczasem w środku jest niesamowite łukowe sklepienie i fantastyczna kolekcja witraży z różnych epok. Zachwyciło mnie The Millenium Window, z 1999 roku, utrzymane w tonacji błękitu. Zobaczcie zresztą sami:

The Millenium Window, katedra w Glasgow
The Millenium Window, katedra w Glasgow

Równie piękny, choć w zupełnie innym stylu, wydał mi się witraż Tree of Jesse autorstwa szkockiej artystki Emmy Butler-Cole Aiken.

Tree of Jesse, katedra w Glasgow
Tree of Jesse, katedra w Glasgow
Nazwa Glasgow pojawiła się w XII wieku. Glasgu czy też Glaschou po gaelicku oznacza zieloną osadę. Do dziś mieszkańcy myślą o swoim mieście jako o „drogim sercu zielonym miejscu”. No nie wiem.

Mieszkaliśmy w centrum, dużo chodziliśmy, a zieleni było jak na lekarstwo. Przy hotelu był niewielki, choć pięknie utrzymany skwer, zamykany na klucz dostępny tylko dla mieszkańców i, na szczęście, dla hotelowych gości.

Malowniczy zaułek w Glasgow
Malowniczy zaułek w Glasgow

Tymczasem w tegorocznym rankingu Time Out w top 5 Najlepszych Miast Świata znalazły się aż dwa szkockie: Edynburg (nie dziwi mnie to) i Glasgow (dziwi). Kryteria to jakość miejsc do jedzenia i picia, dostęp do kultury, życie nocne, możliwość chodzenia pieszo, bezpieczeństwo, dbałość o środowisko. Glasgow znalazło się na czwartym miejscu, między innymi dzięki temu, że 88 proc. jego mieszkańców stwierdziło, że ma łatwy dostęp do zieleni. Chyba byliśmy w jakimś innym mieście, bo nasz pies nie miał się gdzie wysikać.


Zieleń w Glasgow porasta na przykład stare budynki
Glasgow ma trochę więcej mieszkańców niż Edynburg, ale mają oni do dyspozycji prawie o połowę mniejszą przestrzeń, niż Edynburczycy.

Jedną z najzabawniejszych atrakcji miasta jest książę z pachołkiem. Nie, nie w znaczeniu „z giermkiem”. Chodzi o pomarańczowy pachołek w kształcie stożka, z tych, jakie ustawia się, by zatarasować wjazd kierowcom. Pachołek przebywa na głowie kamiennego księcia.

W 2011 roku przewodnik Lonely Planet zaliczył pomnik zwany Coneheid do dziesięciu najdziwniejszych pomników świata.

Konną rzeźbę Artura, pierwszego diuka Wellington, ustawiono w 1844 roku. I przez 140 lat książę na koniu miał święty spokój. Do czasu. Od kilkudziesięciu lat diukowi towarzyszy bowiem niezwykłe nakrycie głowy.


Podobno pomysł ozdobienia pomnika pojawił się w wyniku hucznej imprezy, na której pito zdecydowanie inne rzeczy niż smaczna kawusia - w końcu Szkocja znana jest z wielu przyjemnych trunków. Policja stożek zdjęła, ale zwyczaj już się narodził. Nakładanie księciu pomarańczowego kapelusza stało się swoistym rytuałem przejścia.

pomnik księcia Wellingtona
Pomnik księcia Wellingtona

Nie zawsze było różowo (a raczej pomarańczowo). Nie można bowiem ot tak nakładać pomnikom części garderoby, ani czegokolwiek innego. W szkockim prawie zaliczane jest to działalności kryminalnej i ścigane prawem. A przestępców było wielu: zdejmowanie stożka z głowy księcia kosztowało 10 tysięcy funtów rocznie (100 funtów jednorazowo, co daje stu śmiałków w roku). Zdruzgotana bezowocną walką ze skrytoubieraczami, rada miejska w 2013 roku wpadła na pomysł podwyższenia postumentu pomnika z trzech do sześciu stóp (czyli do ok. 2,5 metra). W 24 godziny mieszkańcy Glasgow zebrali dziesięć tysięcy podpisów pod petycją o pozostawienie pomnika w starym kształcie, z uwzględnieniem stożka. Facebookowa strona „Keep the Cone” miała 72 tysiące fanów. Władze miasta podjęły więc decyzję, by zaprzestać bezowocnej walki ze stożkiem, a sumę przeznaczoną na przebudowę pomnika przeznaczyć na lepszy cel. Nikt mi nie powie, że to nie jest fajne miasto!


Muzeum projektu Zahy Hadid
Intrygująca fasada The Riverside Museum w Glasgow

Poza centrum miasta, nad rzeką, znajduje się Muzeum Transportu, w ekscentrycznym budynku zaprojektowanym przez Zahę Hadid. Nie byliśmy w środku. Z zewnątrz wygląda trochę jak market budowlany. Obok zacumowany jest żaglowiec Glenlee z 1896 roku, który przez 47 lat pływał po morzach jako statek transportowy, potem jako okręt do ćwiczeń wojskowych. Dzisiaj to ostatni z budowanych w stoczniach Glasgow żaglowców, jakie jeszcze mogą pływać.


The Riverside Museum,

otwarte codziennie,

wstęp wolny (poza wystawami czasowymi)


Muzeum projektu Zahy Hadid
W przeszklonej fasadzie budynku muzeum odbija się żaglowiec Glenlee

Przystanek drugi: Loch Ness

Szczerze? Rozczarowanie roku. Może dlatego że jako młoda osoba fascynowałam się historią tajemniczego dinozaura zamieszkującego wodne głębiny. Na miejscu potworów jest nadprodukcja: hotele i restauracje mają Nessie w nazwach, mnożą się wystawy poświęcone bezowocnym poszukiwaniom monstrum, sklepy z pamiątkami serwują Nessie we wszelkiej postaci. Biura turystyczne oferują Loch Ness Monster Tours. Lokalna firma butelkuje i sprzedaje pamiątkową Loch Ness Water. Nessie ma też konkurencję. Jezioro Morar, bliżej zachodniego brzegu Szkocji, ma zamieszkiwać potworzyca o imieniu Morag. A że Loch Morar jest głębsze niż Loch Ness, więc pewnie i szansa na potwora większa.

Najsłynniejsze jezioro świata. Loch Ness, zdj. Johny Rebel, the Explorer Panda/Pexels
Loch to po gaelicku jezioro. W Szkocji jest w czym wybierać: jest tu 31 tysięcy lochów.

Jezioro - jak jezioro. Krajobrazowo nie umywa się do niektórych mazurskich lub tym bardziej suwalskich, choć pewnie bije je na parametry. Nie zamarza nawet podczas ostrej szkockiej zimy. Woda ma temperaturę ma mniej więcej stałą w ciągu całego roku: ok. 5 stopni Celsjusza. Nie polecam więc pływania akurat tutaj w skąpym bikini, tym bardziej że woda jest głęboka (do 240 metrów) i bardzo ciemna.

Jak wiele jezior w Szkocji, Loch Ness ma w zasadzie kształt w zasadzie rzeki: to wąska rynna o długości 36 km.

Wszystko to dlatego, że jezioro powstało w szczelinie, w miejscu uskoku tektonicznego o nazwie Great Glen Fault. Oznacza to możliwość wystąpienia trzęsień ziemi, choć nie ma się czym ekscytować, bo w tym rejonie są one praktycznie nieodczuwalne.


Poszukiwania potwora z Loch Ness są na razie dość bezowocne

Bardziej ekscytujący byli natomiast niektórzy mieszkańcy okolic jeziora. W leżącej nad jeziorem posiadłości Boleskin House miał swój dom przyjemniaczek Aleister Crowley, chyba najbardziej znany satanista żyjący na przełomie XIX i XX wieku. Dom kupił później Jimmy Page z Led Zeppelin i też się w nim trochę działo. Ale na tym chyba koniec: dom niedawno spłonął w niewyjaśnionych okolicznościach.

Mimo braku potwora, przemysł pamiątkarski kwitnie

Nad jeziorem znajduje się atrakcja turystyczna: Urquart Castle. Ruiny pochodzą z XIII-XVI wieku. Do nieużywalnego stanu doprowadziły tę rycerską siedzibę liczne wojny klanów i walki o niepodległość Szkocji. Urquart Castle jest jednym z największych i najczęściej odwiedzanych zamków w tej części Szkocji. Jest dość malowniczy, ale nie obudził w nas szalonego entuzjazmu. Na pewno spodoba się zafascynowanym życiem rycerzy dzieciom - wizytę w zamku mogę śmiało polecić jako miłą przerwę w podróży. I tu uwaga praktyczna: jeszcze przed sezonem trudno było się do niego dostać nie bukując wcześniej biletów. Jeśli macie zwiedzanie w planach, kupcie więc bilety z wyprzedzeniem.

Urquart Castle, Szkocja
Romantyczne ruiny nad jeziorem. Urquart Castle, wiosna 2022

Objeżdżając jezioro miniecie przyjemne miejscowości o łamiących język nazwach: Drumnadrochit i Invermoriston. Znacznie łatwiej wymówić natomiast nazwę Fort Augustus. Tak nazywa się miejsce na południowym krańcu jeziora, w którym miło jest spędzić trochę czasu. Poza restauracjami i kawiarniami, główną atrakcją jest system śluz, które ułatwiają żeglugę między kanałem kaledońskim a Loch Ness.

Niezwykły system śluz i tam w Fort Augustus

Włochate krowy to emblemat górskiej części Szkocji. Podobno są najstarszym gatunkiem hodowlanego bydła na świecie. Bez problemu znoszą też szkocki klimat, może dlatego, że mają własne puchowe kurtki. Tak bowiem działa ich futro: wierzchnia warstwa to wodoodporne długie włosy pokryte warstewką tłuszczu, pod spodem natomiast znajduje się ogrzewający ciało puch. Dzięki temu Highland cows nie muszą gromadzić tak dużej ilości tkanki tłuszczowej, jak inne krowie rasy, więc podobno ich mięso ma mniej cholesterolu niż mięso kurczaka. Choć uważam, że zjedzenie takiej krowy byłoby równie niefajne, jak spożycie combru z Jelonka Bambi.

Szkocka krowa
Najpiększniejsza krowa Europy

Hairy coos są w każdym sklepie z pamiątkami, ale na szkockiej łące spotkać je dość trudno. Ponieważ zapowiedziałam, że nie wyjadę bez obejrzenia przynajmniej jednej krowy z grzywką, poświęciliśmy trochę czasu na poszukiwania. I w końcu znaleźliśmy je przypadkiem, po drodze do Loch Ness, przy restauracji An Talla by Loch Ness, w miejscowości Dochgarroch. Z miejsca tego można wyruszyć w rejs statkiem po jeziorze. Nam wystarczyło pyszne ciasto marchewkowe i krowy.

Tej krówce też niczego nie brakuje

Przystanek trzeci: Inverness

Inbhir Nis po gaelicku znaczy „ujście rzeki Ness”. Jako żywo. Rzeka przepływająca przez miasto jest jego wielka atrakcją. Nic, tylko się przechadzać ścieżką spacerową przy brzegu i podziwiać urocze domki, majestatyczny zamek i wielką ilość kościołów (miałam wrażenie, że co sto metrów wpadamy na nową świątynię).

Prześliczne miasto nad rzeką. Zdj. Wolfgan Claussen / Pixabay

Inverness Castle uwiecznił Szekspir: to tutaj Makbet zamordował króla Duncana. Zamek można zwiedzać, jednak tylko teoretycznie. Miejsce zamknięte jest z powodu remontu, już od wielu miesięcy, jak wytłumaczyli nam wzdychając tubylcy, i nie wiadomo kiedy koniec. W każdym razie zamek z zewnątrz i z dołu wygląda okazale.

Zamek w Inverness
Miejsce zbrodni Makbeta. Zamek w Inverness

Co robić w Inverness? Na przykład założyć wygodne buty i pójść na długi spacer do Ness Islands. Wystarczy pilnować drogowskazów na Ness Walk. Idąc brzegiem rzeki dotrzecie do pięknego parku położonego na kilku wyspach połączonych mostami. Podobno można tu wypatrzyć wydry, bobry i jelenie. Obstawiałabym wczesny poranek lub wieczór, bo w ciągu dnia jest tu jednak sporo ludzi.


Domy nad rzeką Ness
Domy jak z bajki nad rzeką Ness

W Inverness znajduje się też jedna z najciekawszych księgarni, w jakich byłam. Urządzona w starym kościele, z wielką ilością niezwykłych map i niekiedy bardzo starych książek. Więcej o tym miejscu przeczytacie tutaj.



Natomiast atrakcją, jaką możecie sobie spokojnie odpuścić, jest Victorian Market. Dziewiętnastowieczny wiktoriański zadaszony targ mieści głównie sklepy z pamiątkami i dość dziwnie pachnie, może dlatego, że herbaciarnia sąsiaduje ze sklepem rybnym. Dla mnie, jak mówią Francuzi, c’est non.


Doskonałe miejsce na spacer, z psem lub bez. Chanonry Point

15 mil jazdy samochodem od Inverness znajduje się miejsce oznaczone na mapie jako Chanonry Point. Wąski przesmyk między zatoką a otwartym morzem to znany na całą okolicę punkt obserwacji fauny morskiej. Wraz z wodami przypływu do zatoki napływają bowiem skorupiaki, plankton oraz inne pyszności, którymi żywią się foki i delfiny. Morskie stworzonka działają więc jak (jeszcze) żywa przynęta.

Pełni nadziei miłośnicy morskiej fauny

Przewodniki radzą, by sprawdzić, kiedy zaczyna się przypływ i właśnie wtedy zasiąść na brzegu z lornetką. Moja dobra znajoma miała szczęście i wypatrzyła delfiny. My zasadzaliśmy się dwa razy, wieczorem i rano. Zobaczyliśmy z oddali dwie foki (które chyba przypłynęły w delegacji mającej na celu ratowanie reputacji miejsca), zero delfinów, ale za to bardzo dużo jeleni na brzegu, obwieszonych aparatami, statywami, obiektywami itp. Przytarganymi nie do końca na próżno, bo zatoka jest przepiękna. Nawet całkiem pozbawiona delfinów. Uwaga: na plaży mocno wieje, więc nawet latem warto przewidzieć czapkę.

Latarnia morska w Szkocji
Malownicza latarnia morska, Chanonry Point

Przystanek czwarty: Dundee

Dundee byłoby pewnie równie ponure jak Glasgow, gdyby nie nowe muzeum. I pewnie byśmy tam nie trafili, gdyby nie nowe muzeum, które bardzo chciałam obejrzeć. Ale po kolei.

Dundee w Szkocji
Dundee, stara część miasta
Lokalni twierdzą, że Dundee zbudowano na trzech J: jute, jam, journalism. Czyli jucie, marmoladzie i dziennikarstwie.
Zdj. Roman Odintsov/Pexels

Czy Szkocja kojarzy się Wam z cytrusami? Mnie nie za bardzo. A jednak Dundee słynne jest z marmolady. Wszystko zaczęło się od hiszpańskiego statku, który pod koniec XVIII wieku zawinął do portu z ładunkiem zaskakująco gorzkich pomarańczy z Sewilli. Nabył je lokalny przedsiębiorca John Keller. Podobno to jego żona Janet miała pomysł, by pomarańcze gotować przez dłuższy czas w dużej ilości cukru. Chwyciło. W XIX wieku firma James Keller & Son (nazwana po synu Johna i Janet) była wiodącym producentem pomarańczowego dżemu na świecie. Dzisiaj producent marmolady w Dundee jest już tylko jeden (Mackays).

W XVIII wieku Dundee produkowało wielkie ilości lnianego płótna żaglowego dla Europy. W kolejnym stuleciu miasto zwano już jednak juteopolis, bo len wyparło włókno jutowe.
Cox’s Stack, komin dawnej przędzalni juty, Zdj. TheCreator, Public domain, via Wikimedia Commons

Z uprawianej w Indiach i krajach południa Europy juty robi się liny, worki i maty. Brytyjczycy przywozili do Szkocji jutę do ręcznej obróbki, bo maszyny nie dawały sobie rady z twardymi włóknami. Do czasu.


W Dundee rozwinięty był bowiem również przemysł wielorybniczy. I ktoś odkrył, że olej z wieloryba zmiękcza jutowe włókna tak, że można je prząść maszynowo. Do połowy XX wieku prawie połowa mieszkańców miasta pracowała przy jucie. Robiły to głównie kobiety (bo można im było płacić mniej niż mężczyznom, no jasne).


W mieście pojawiła się w tamtych czasach nowa grupa społeczna: bezrobotni mężczyźni, zwani kettle boilers, czyli ci, którzy zajmują się głównie gotowaniem wody w czajniku.


Do końca XIX wieku prawie każdy kawałek jutowego materiału na świecie pochodził z Dundee. Od dachów powozów osadników na Dzikim Zachodzie po najskromniejsze jutowe worki do transportu kawy.


Pod koniec XIX wieku indyjscy producenci juty zaczęli stawiać własne młyny jutowe i obrabiać towar na miejscu. Efekt? Masowa emigracja wykwalifikowanych robotników ze Szkocji do Indii.


Trzecie J to dziennikarstwo.

A przede wszystkim firma DC Thomson & Co., dom prasowy założony w 1905 roku, zatrudniający dziś 2000 pracowników. Dziennikarstwo to też jedyne z trzech J, które działa do dzisiaj.

Zdj. brotiN biswaS/Pexels
Paryż ma wieżę Eiffla, Dundee ma swoje dwa słynne mosty na rzece Tay: kolejowy i samochodowy.

Most kolejowy był w 1878 roku cudem architektury i najdłuższym mostem na świecie. Niestety, był też cudem nie do końca dobrze zaprojektowanym. Niespełna rok po otwarciu, podczas zimowej burzy most się zawalił. Pech chciał, że przejeżdżał po nim pociąg. W katastrofie zginęło 75 osób. Nowy most został otwarty w 1887 roku i dobrze działa do dzisiaj. I nadal jest jednym z najdłuższych na świecie - ma ponad trzy kilometry długości.

Most kolejowy Tay Bridge, zdj. TheCreator, Public domain, via Wikimedia Commons
Dundee ma najwyraźniej klimat stymulujący kreatywność. Urodził się tu wynalazca samoprzylepnych znaczków pocztowych, opracowano tu recepturę aspiryny, stąd nadano pierwszą na świecie audycję radiową, stąd pochodzi też firma, która wyprodukowała grę komputerową Grant Theft Auto.

W 2014 roku Unesco ogłosiło Dundee pierwszym w Wielkiej Brytanii Miastem Designu. A w 2018 roku otworzyło podwoje Muzeum V&A Dundee.


Nowe niezwykłe muzeum w Dundee

Kto był w Londynie, zna pewnie V&A, miejsce ogromne i dość męczące, bo wypełnione po brzegi eksponatami. Pierwsze na świecie muzeum V&A poza Londynem jest zupełnie inne.

Fasada muzeum V&A w Dundee
Nowoczesna fasada muzeum od strony rzeki wygląda jak klif

Na początku czułam ulgę: budynek zaprojektowany przez japońskiego architekta Kengo Kumę jest wyciszony i pełen światła. Moja druga myśl: nic tu nie ma! Na początku lata 2022 zwiedzać można było wystawę czasową oraz galerię szkockiego designu. Na czasową nie poszliśmy, bo temat nas nie porwał.

Zachwycające lampy zrobione ze starej zastawy stołowej, Studio Andrew Miller

Patrząc na bryłę budynku, nie doszukacie się prostych i prostopadłych ścian. Dwa i pół tysiąca kamiennych paneli, z których każdy waży trzy tony, ułożono bowiem w misternie zaoblony kształt, mający przywodzić na myśl szkockie klify. Zgodnie z najnowszymi trendami, budynek ma też być przyjazny środowisku: do jego ogrzewania i klimatyzowania wykorzystywana jest odnawialna energia.

Fanstastyczny widok na wodę i słynny most. Kawiarnia w V&A Museum Dundee

V&A Museum Dundee,

otwarte codziennie od 10 do 17.

Wstęp do stałej ekspozycji bezpłatny,

bilet na wystawy czasowe kosztuje 14 funtów.



Przystanek piąty: Falkirk

Jedno z miejsc, dla których warto nałożyć drogi. W mieście Falkirk są bowiem aż dwie wielkie atrakcje (gabarytowo również).


Pierwsza to Falkirk Wheel, cud nowoczesnej inżynierii. Drewnianą makietę windy dla łodzi można obejrzeć w V&A Dundee.

Model budowlany Falkirk Wheel, ok. 2000, RMJM Architects, V&A Dundee

Projekt powstał, by połączyć nieużywane kanały Forth, Clyde i Union. Żeby nimi przepłynąć, trzeba było kiedyś pokonać jedenaście różnych śluz, więc taki sposób transportu nie był szaleńczo popularny.

Cud inżynierii: śluza Falkirk Wheeel

Konstrukcja Falkirk Wheel inspirowana jest kształtem dwustronnego celtyckiego topora - zauważycie to patrząc na obrotowe ramiona. Pomysł jest w swojej istocie genialny: połączenie akweduktu i windy dla łodzi. Jak to działa? Łodzie wpływają akweduktem na górny pokład windy. Do dolnego pokładu prowadzi zwykły kanał. Potem wystarczy uruchomić maszynerię, by głownie topora powolutku (bez rozchlapywania wody!) zamieniły się miejscami. Et voilà! Pokonanie różnicy poziomu wody wynoszącego 25 metrów zajmuje zaledwie 15 minut.


Jeśli chcecie obejrzeć, jak to się odbywa, zajrzyjcie tu:


Druga atrakcja Falkirk to cud architektoniczno-artystyczny. Dwie 30-metrowe końskie głowy widoczne są z daleka. Są ozdobą otwartego niespełna dziesięć lat temu parku The Helix, a umiejscowiono je przy wejściu do wschodniej części kanałów Forth i Clyde.

Posąg końskich głów
Największe końskie głowy na świecie: The Kelpies projektu rzeźbiarza Andy’ego Scotta

Dlaczego akurat konie? Dla miejscowych to jasne.

Każde szkockie dziecko zna opowieści o Kelpies, wodnych duchach mogących zmieniać kształty i przybierających często postać konia.

Kelpie to stwór niemiły, lubujący się we wciąganiu nieostrożnych podróżnych w rzeczne głębiny. No chyba, że uda się komuś założyć mu uzdę. Kelpie staje się wtedy łagodny jak baranek i można wykorzystać go do pracy, a siłę ma dziesięciu koni.

Każda z końskich głów waży 300 ton

Posągi Kelpies mają więc symbolizować znaczenie wody w Szkocji. Stalowe konie wzniesiono też dla uczczenia koni z krwi i kości - dzielnych perszeronów ciężko pracujących przy ciągnięciu załadowanych węglem i innymi towarami barek przez szkockie kanały.

W parku można też oglądać makietę instalacji, dziesięciokrotnie pomniejszoną

Od kuchni

Dwa najsłynniejsze szkockie dania? Po pierwsze, haggis. Czyli zmielone owcze płucka, wątroba i serce, z dodatkiem cebulki i płatków owsianych, którymi napycha się owcze żołądki lub syntetyczne osłonki (jest też wersja wegetariańska, z orzechami, kiełkami i warzywami). Po drugie, utytłane w panierce i smażone w głębokim tłuszczu batoniki Mars. No wiec sami rozumiecie: Szkocja nie jest rajem kulinarnym. Choć muszę przyznać, że haggisa spróbowałam dawno temu i był niezły, zwłaszcza nasączony obficie szkocką whisky.

Najsłynniejsza szkocka potrawa: haggis. zdj. zoonabar, CC BY 2.0 via Wikimedia commons

Najlepszy posiłek podczas całej podróży zjedliśmy w hinduskiej knajpie w Inverness, gdzie zatroskana obsługa chyba do dzisiaj dochodzi do siebie po szoku, jaki spowodował nasz niespełna osiemnastoletni syn zamawiający piwo. W Anglii młodzież poniżej osiemnastki może przy rodzicach i za ich zgodą wypić w restauracji piwo, w Szkocji - tylko do posiłku, ale nie wszędzie, bo każda restauracja rządzi się własnymi zasadami. Nie wyobrażajcie sobie jednak, że restrykcje zmniejszają ilość młodych osób w stanie wskazującym, zwłaszcza w piątkowy wieczór.

Z rozbawieniem przyjęłam też widomość, że ukochane danie moich synów, czyli chicken tikka masala, zostało ponoć wymyślone na początku lat 70-tych wcale nie w Indiach, ale w Glasgow, przez pewnego kucharza z Pakistanu.
Najbardziej popularne brytyjskie danie: fish and chips. zdj. Famifranquoi/Pixabay

W rejonie morza i jezior spodziewaliśmy się gastronomicznego raju pełnego ryb i skorupiaków. Niestety, rybny repertuar ograniczony jest w wielu miejscach do fish and chips. W restauracji rybnej w Inverness zamówiliśmy homara - i nasze czarne podniebienia zostały ukarane, bo homar był średnio dobry i bez szczypiec. No i po co wydziwiać? Zdecydowanie lepszym wyborem byłby powszechnie tu znany i lubiany placek pasterski (jeśli ktoś je mięso).

Zdj. Suzy Hazelwood/Pexels

Porażką zakończyła się też wycieczka do herbaciarni w Glasgow, która miała mieć piękne wnętrza i serwować same rozkosze w porze tea time. Z przykrością stwierdzam, że ani jedno, ani drugie. Doświadczyliśmy jednak powrotu do przeszłości: herbaciarnia mogłaby zagrać w Misiu. Wszystkie ważne detale były na miejscu: stół z obrusem nakrytym szkłem (żeby klient nie naświnił), przeszklona witryna jak z czasów Gierka, z zawartością pełną cukierniczej grozy, lurowata herbata i niechętna klientom obsługa. Wszystko przez to, że rezerwując stolik, zamiast do miejsca o nazwie Mackintosh at The Willow trafiliśmy zupełnie gdzie indziej (choć nazwa była łudząco podobna).

Wnioski po powrocie? Po pierwsze, moje wszelkie szkalujące Szkocję uwagi nie dotyczą Edynburga, który jest osobną planetą i jako taki zasługuje na odrębny wpis. Po drugie, Szkocja zdecydowanie warta jest pewnych niewygód, związanych na przykład z tym, że leje i wieje. Kiedy wybierzemy się tam znowu, będziemy jednak raczej omijać miasta i zagłębimy w dziki szkocki interior. Sprawdziwszy oczywiście zaawansowanie wylęgu meszek.

0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

W Brugii

bottom of page