20 lat temu w Portugali było pięknie i dość pusto. Dzisiaj nadal jest pięknie, ale przybyło kolorów i turystów. Za atrakcje płaci się zaś najcenniejszą walutą – czyli czasem.
Pomnik Odkrywców to jeden z symboli Lizbony. Tłoczące się na jego stopniach postaci będą mi się zawsze kojarzyć z naszą podróżą. Nie jesteśmy szaleni, więc nie wybralibyśmy się do atrakcyjnych turystycznie rejonów południa Europy w pełni sezonu. Okazało się jednak, że i przed sezonem chętnych na portugalskie atrakcje nie brakuje. Efekt? Podczas dziesięciodniowej podroży spędziliśmy w kolejkach, lekko licząc, pięć godzin. Nie padało, pogoda była sprzyjająca, więc zaliczam to do aktywności na świeżym powietrzu (zaliczam też keczup do jednej z pięciu dziennych porcji warzyw i owoców). Poniżej znajdziecie przegląd miejsc generujących kolejki. Z podpowiedziami, do których atrakcji warto się tłoczyć, a które lepiej ominąć i skoncentrować się na czymś mniej oblężonym.
Sintra. Pałace
W Sintrze od samego początku byliśmy bez szans. Mimo, że przejazd zaplanowaliśmy z dużym zapasem, a na półgodzinnej trasie Lizbona-Sintra nie było korków. Nie przewidzieliśmy jednak, że procedura odbioru samochodu z wypożyczalni zabierze ponad godzinę. Nie przewidzieliśmy też kłopotów w samej Sintrze, mieście pięknym i niewielkim, więc zakorkowanym niemiłosiernie. Trudność numer 3: niedługa piesza trasa od parkingu założonego samozwańczo w krzakach przez pewnego miłego pana do pałacu Pena okazała się prowadzić pionowo w górę, głównie po kamiennych stopniach o nierównym skoku. Więc jeśli przed wyprawą do Sintry nie trenowaliście wyczynowo crossfitu, lepiej załóżcie, że nędzne dwa kilometry spaceru zajmą Wam mniej więcej tyle, ile zapowiada nieoceniona mapa Google, czyli około godziny. My uznaliśmy, że mapa histeryzuje i przesadza. W efekcie termin na zwiedzanie wnętrz pałacu Pena minął na długo przed tym, nim spoceni i zdyszani dopadliśmy do bramy posiadłości.
Do wejścia wiła się kolejka na dwieście osób, zwiedzanie więc tak czy owak przypominałoby polowanie na laptopa z 70 proc. upustem na wyprzedaży w Mediamarkcie. Po drugie, miły strażnik, choć okazał się nieczuły na prośby dotyczące wpuszczenia nas do pałacu poza wyznaczoną na bilecie godziną, wskazał nam drogę pod prąd kolejki, dzięki której udało nam się wejść na teren muzeum i dokładnie obejrzeć pałac z zewnątrz. I było świetnie.
Zamek Bestii z disnejowskiej bajki, rysowany dość grubą kreską, pokolorowany na bardzo intensywne kolory. Tak bym to opisała. Z oczywistych przyczyn nie umiem odpowiedzieć, czy wnętrza pałacu są równie spektakularne, jak sam budynek. Który wygląda jakby zbudował go z klocków Lego ktoś o wyjątkowo bujnej wyobraźni. A skąd to cudo się wzięło?
W pierwszej połowie XIX wieku książę Ferdynand II Koburg, mąż królowej Portugalii Marii II, zachwycił się ruinami klasztoru zniszczonego przez potężny piorun. Postanowił malowniczą posiadłość kupić i przywrócić jej świetność. Przy okazji kupił też sporo okolicznej ziemi, wraz z sąsiednim zamkiem Maurów, kto bogatemu zabroni. Pałac Pena miał pełnić rolę letniej rezydencji dla rodziny królewskiej, czyli czegoś w rodzaju domku na działce, z zachowaniem proporcji wszakże.
Zamówienie na budowlę w stylu romantycznym przyjął inżynier specjalizujący się w kopalniach (!), architekt-amator, Wilhelm Ludwig von Eschwege. Król i królowa, jak to niecierpliwi inwestorzy, wtrącali się do projektu bez przerwy. Zażądali łuków, zdobień w stylu średniowiecznym i islamskim oraz ozdobnego okna wzorowanego na oknie z klasztoru templariuszy w Tomar. W pałacu jest więc wszystko, czego dusza może zapragnąć. Nie wiem też, kto wybierał kolory, ale gratuluję. Robią wrażenie.
Żeby się tym wszystkim nacieszyć, warto się zasapać na stromej ścieżce. Moja rada: zarezerwujcie wcześniej bilety, bo kolejka do kasy plus kolejka do wejścia do pałacu zagospodarują Wam całość dnia… Nie zapomnijcie też przewidzieć sporo czasu na zwiedzanie przepięknego parku otaczającego pałac.
Pałac Pena, Estrada da Pena, Sintra. Otwarty codziennie od 9.30 do 18.30. Bilety wstępu do pałacu i parku w cenie 20 euro (dorośli), 18 euro (młodzież od 6 do 17 lat). Uwaga, trzeba je rezerwować na konkretną godzinę i ze sporym wyprzedzeniem. www.bilheteira.parquesdesintra.pt
W Sintrze jest tyle zamków i pałaców, że na ich dokładne obejrzenie nie starczyłby nawet cały tydzień. My mieliśmy jeden dzień, postanowiliśmy więc zobaczyć rzeczy wyglądające na najdziwniejsze. Po zamku z klocków Lego udaliśmy się zatem, już na luzie, do posiadłości szalonego masona. W Quinta da Regaleira mieliśmy zarezerwowane zwiedzanie z przewodnikiem i tylko dzięki temu uniknęliśmy stania po bilety.
Ekscentryczny milioner António Augusto Carvalho Monteiro poświęcił wiele czasu na stworzenie specjalnego ogrodu do odprawiania masońskich rytuałów. Kto ma ogródek lub działkę, pewnie zna to uczucie: miło jest zaszaleć i ustawić w plenerze kolorową ławkę, sztucznego flaminga, wykopać oczko wodne czy zawiesić lampiony jak z opowieści Szeherezady. Pochodzący z Brazylii pan Carvalho Monteiro miał nieco większy rozmach i zacny budżet. Zarządził więc wykopanie Studni Wtajemniczenia na dziewięć kondygnacji, zamówił też sztuczne groty i podziemne korytarze, o fontannach, źródełkach i basenikach nie wspominając. Jego architekt Luigi Manini musiał mieć uczucie, że chwycił Pana Boga za nogi. Bo się nie hamował: w posiadłości mieszają się style romański, gotycki, renesansowy i manueliński. W wersji neo, oczywiście, bo np. na prawdziwy gotyk było jakieś 400 lat za późno. Nie brakuje tu absolutnie niczego, od wież, świątyń, mostków, poprzez sztuczny wodospad, po średniowieczną basztę i niewielki ziggurat.
Posiadłość pełna jest symboli templariuszy, masonów, różokrzyżowców, alchemików – nic, tylko chodzić i tropić, jeśli akurat lubicie. Największą atrakcją jest studnia (bez wody na dnie, chyba że akurat mocno padało), symbolizująca przechodzenie przez dziewięć piekielnych kręgów. Zaiste, przez piekło przepędza rzeszę zwiedzających ekipa surowych strażników – pilnują, by nie wstrzymywać ruchu na wąskich schodach, więc czasu na Wtajemniczenie nie pozostaje zbyt wiele. Happy end na szczęście wliczony jest w cenę biletu wstępu, więc w piekle raczej nie zostaniecie. Na samym końcu, po kilkudziesięciu metrach ciemnego korytarza w sztucznej grocie, wychodzi się do wodospadu symbolizującego rajski ogród w Edenie.
W posiadłości jest też mniejsza studnia, nieudana, zarośnięta malowniczo mchem. Oraz cała sieć tuneli, z wieloma wejściami znajdującymi się w grotach, studniach i pod wodospadem.
Quinta da Regaleira, Rua Barbosa du Bocage 5, Sintra. Otwarte codziennie od 10.00 do 17.30. Wstęp 12 euro, młodzież 6-17 lat płaci 7 euro, dzieci wchodzą za darmo. www.regaleira.byblueticket.pt
Porto. Księgarnia Lello
Przemysł księgarski upada. Ale nie tutaj, bo w księgarni Lello ewidentnie wiedzą coś lepiej niż wszędzie indziej. Nie dość, że trzeba zapłacić słono za wstęp (!), to jeszcze dobrze jest zabukować bilet na konkretną godzinę, bo inaczej trudno wejść do środka. Nam udało się kupić bilety na prawie natychmiast, przez Internet, kiedy już staliśmy pod księgarnią. Naprzeciwko sklepu funkcjonuje też kiosk sprzedający bilety tradycyjnym sposobem.
Czy warto? Stojąc w kolejce do wejścia czułam mieszankę wkurzenia i fascynacji. Do tej pory myślałam, że największą aberrację widziałam w Shakespeare & Company w Paryżu, gdzie do wejścia czeka zwykle kilkanaście osób (więcej o tym znajdziecie w poście na temat księgarń https://www.grandtourblog.info/post/sprzedawcy-marze%C5%84). No więc do Lello stoi kolejka prawie jak do Luwru w bezpłatny dzień. Ponieważ księgarnia jest niewielka, wpuszczany niewielkimi porcjami tłum kłębi się na obu zabytkowych piętrach. Jeśli chcecie w skupieniu przejrzeć wydawnicze nowości, idźcie gdzie indziej. Plenery do selfików polecam również gdzie indziej - w Lello zawsze będziecie mieli kogoś w kadrze, i mówię raczej o grupach niż o pojedynczych osobach.
Z drugiej strony, jeśli chcecie zobaczyć coś niezwykłego, warto się trochę pokłębić. Nie tylko dlatego, że Lello to świetne miejsce do obserwacji ludzkiego szaleństwa. To również doskonały przykład, jak wypromować mało chodliwy towar (=książki) za pomocą mediów społecznościowych. Księgarnia jest bardzo piękna i pewnie nawet obroniłaby się sama, ale zachwalanie jej na Instagramie wraz z lekkimi sugestiami, że sama J.K. Rowling inspirowała się tym miejscem pisząc Harry’ego Pottera sprawia, że jest ono jedną z najbardziej obleganych atrakcji w Porto. Do tego stopnia, że łatwo w nim zapomnieć, że księgarnia służy jednak głównie jako miejsce sprzedaży książek.
Z moich obserwacji wnika, że księgarnia Lello to w dużej mierze tło do nieskończonych selfie. Każdy chce być uwieczniony na starych kręconych schodach lub na tle spektakularnej, pomalowanej na czerwono podłogi. Nie mogę jednak powiedzieć, że ludzie nic w Lello nie kupują: do obu kas nieustannie stoi kolejka. Z dwóch powodów. Po pierwsze, księgarnia oferuje unikalne wydania najpiękniejszych książek świata, nie tylko po portugalsku, ale także w kilku innych językach. Po drugie, jeśli zrobicie zakupy, dostaniecie zwrot kwoty wydanej na bilet wstępu.
Livraria Lello, Rua das Carmelitas 144, Porto. Otwarta codziennie od 9.00 do 19.30. Wstęp: 8 euro (na konkretną godzinę, zwrotny w całości, jeśli coś w księgarni kupicie, oczywiście droższego niż 8 euro) lub 15,90 euro (bilet upoważniający do wejścia bez kolejki, jego cena nie jest zwracana przy zakupach w księgarni, chyba, ze kupicie książki wskazane przez księgarnię, po angielsku lub portugalsku, ostrzegam, że prawie nie ma wyboru).
Fatima
Gdyby ktoś mi powiedział, że będę kiedyś stała w kolejce do spalarni woskowych wotów, zdziwiłabym się niepomiernie. A tu proszę. Na naszej trasie była Fatima, więc musieliśmy tam zajrzeć i z czystej ciekawości, i powodowani magicznym myśleniem – może spalenie wotywnej świecy zapewni życzliwość Wyższej Instancji? Jako młoda osoba oglądałam już kiedyś Maryjki z odkręcaną główka w Lourdes, więc uznałam, że kolejne sanktuarium już mnie raczej nie zadziwi. A jednak.
Woskowe wota wiszą w plastikowych siatkach lub leżą luzem w korytkach, z których klient może sobie wygrzebać to, co akurat chciałby wesprzeć modlitwą oraz całopaleniem. Na stosach czekają zatem figurki niemowląt i starszych osób, przeróżne części ciała (w tym niemal naturalnej wielkości kończyny), figurki domowych zwierząt, rozmaite narządy wewnętrzne, których rozpoznać bym nie potrafiła, gdyby nie podpowiedzi doświadczonej pani doktor współpodróżniczki. Spalić można też potrzebujące boskiej opieki woskowe dobra doczesne, jak domy czy samochody. Są też oczywiście, jakże nudne, zwykłe woskowe świece.
Procedura jest następująca: wybieramy świecę w odpowiednim kształcie, po czym udajemy się z nią do spalarni wotów na otwartym powietrzu. Do spalania stoi kolejka, a atmosfera panuje zadziwiająco piekielna: nagromadzone świece palą się bowiem gwałtownym, buchającym na wszystkie strony płomieniem.
W zwykły majowy dzień Fatima była kojąco pusta. Może dlatego, że wszyscy szykowali się na wielkie święto 13 maja, w rocznicę słynnego objawienia. Tę datę zatem odradzam wszystkim, którzy Fatimę chcą zwiedzić – a miejsce jest fascynujące.
Lizbona. Ciasteczka z Belém
143 kcal szczęścia: lekko przypieczony krem budyniowy w delikatnych warstewkach ciasta filo. W Portugalii pastéis de nata są wszędzie, można też je kupić w wielu miejscach poza Portugalią. Ale dobrze poinformowani uczestnicy naszej wyprawy twierdzili, że tylko w okolicy Belém są te właściwe.
I mieli rację - w działającej od niemal stu lat ciastkarni pastéis są najlepsze, jakie jadłam. I zdecydowanie warte kolejnej kolejki na naszej trasie. Przed wejściem kłębi się tłum dość zniechęcający, kolejka się rozdziela jednak na dwie odnogi : dłuższą do sklepu oraz sporo krótszą, do firmowej kawiarni.
Kawiarnia jest przepastna, więc mieści dużo gości, a kolejka przesuwa się szybko. Jeśli tu trafice, polecam - da się tu zjeść niezobowiązujący, ale smaczny posiłek, zagryzając na deser kultowym ciasteczkiem.
Jest tu też najpiękniejsza łazienka, jaką widziałam w kawiarni, cała wymalowana we wzór azulejos. A obok można podziwiać antyczny zestaw łazienkowy z nocnikiem. Dlaczego się tam znalazł, nie mam pojęcia, ale jest ładny. Da się też zajrzeć przez wielką szybę do piekarni, podziwiając stygnące łany świeżo upieczonych ciasteczek.
Kawiarnia Pastéis de Belém, Rua de Belém 84-92, Belém, Lizbona. Otwarta codziennie od 8 rano do 9 wieczorem.
Lizbona. Klasztor Hieronimitów
Kolejka zabrała nam 40 minut. W pełnym słońcu i dość rozrywkowej atmosferze, bo właśnie tuż obok przejeżdżała parada sił lądowych Portugalii. Wielka liczba czekających na wejście do klasztoru ludzi mnie z lekka przeraziła. Okazało się jednak, że nawet te nieprzebrane tłumy jakoś się po wielkich salach rozpełzają, zwiedzać można zatem w komforcie i bez przepychanek.
Czy warto? Tak! Klasztor powala urodą, rozmiarem i rozmachem. Można się w nim uczyć poglądowo o stylu manuelińskim, charakterystycznym dla portugalskich architektów. Wprowadzony w XVI wieku, portugalski późny gotyk (i nie szkodzi, że w reszcie zachodniej Europy mieli już renesans) jest w gruncie rzeczy przedziwnym amalgamatem różnych stylów: gotyku płomienistego (czyli późnego), hiszpańskiego stylu mudejar z bardzo wyraźnymi wpływami arabskimi, włoskiego renesansu i architektury flamandzkiej. Jeśli lubicie bogate zdobienia, będziecie zachwyceni. Mnie podobało się bardzo.
W stylu manuelińskim odnajdziemy motywy gotyckie, religijne, morskie: gargulce, elementy roślinne (gałązki wawrzynu, makówki, żołędzie), krzyże templariuszy (w Portugalii znanych jako Zakon Chrystusa), którzy finansowali pierwsze wyprawy odkrywców, motywy zapożyczone z architektury odkrywanych krain (np. Indii), kolumny w kształcie skręconych lin, globusy oraz szereg symboli związanych z morzem (kotwice, sznury, koralowce, muszle, delfiny itp.).
Budowę tego niezwykłego klasztoru sfinansowano z… pieprzu. A konkretnie z podatku pobieranego od handlu przyprawami, szlachetnymi kamieniami i złotem. Na ten pomysł wpadł na samym początku XVI wieku król Manuel I. Do prawie połowy XIX wieku klasztor zajmowali bracia z zakonu św. Hieronima. W 1834 roku rozwiązano w Portugalii wszystkie zakony, klasztor zsekularyzowano, a jego majątek przejęła portugalska Korona.
Do klasztoru wchodzi się przez imponujący portal. Będziecie pewne podziwiać go przez dłuższą chwilę stojąc w kolejce. A żeby czas nie poszedł na marne, możecie poszukać na portalu Henryka Żeglarza (stoi na piedestale między drzwiami), świętego Hieronima (znak charakterystyczny: lew), archanioła Michała oraz równoramiennego krzyża templariuszy (pardon, Zakonu Chrystusa).
Zadziwiła mnie jedna drobna informacja – ten bardzo ozdobny portal wcale nie był projektowany jako główne wejście do klasztoru. Ot, takie skromne wejście boczne, i wszystko jasne.
Mosteiro dos Jeronimos/Klasztor Hieronimitów, Praça do Império, Belém, Lizbona. Otwarty codziennie od 9.30 do 18.00. Wstęp 12 euro (z Lisbon Card wstęp wolny).
Lizbona. Tramwaj nr 28
Grał pewnie w większości filmów dziejących się w Lizbonie. Z dobrych powodów, bo jedzie wyjątkowo spektakularną trasą. I trzeba stać do niego w kolejce, jak zresztą do wszystkich innych środków komunikacji miejskiej w Lizbonie - chętni na jazdę autobusem lub tramwajem ustawiają się w uporządkowanych ogonkach i elegancko czekają na wejście.
Najlepiej wybrać się na przejażdżkę tramwajem rano lub późnym popołudniem, bo wtedy chętnych jest wyraźnie mniej. Co oznacza też, że niewielki tramwaj nie będzie zabity podróżnymi ściśniętymi jak jak sardynki w puszce. Bilet - ten sam, co zwykły miejski, przejazdy wliczone są też w Lisbon Card. Najlepiej jest wsiadać na pierwszej stacji – wtedy jest szansa, że będziecie mieli miejsce siedzące przy otwieranym oknie, co jest atrakcją jedną z fajniejszych w Lizbonie.
Teoretycznie, zwłaszcza mając Lisbon Card lub 24-godzinny bilet na komunikację miejską, można by nr 28 potraktować jak turystyczny autobus hop-on, hop-off, czyli wysiadać przy kolejnych atrakcjach, a po ich obejrzeniu łapać kolejny tramwaj. Rzeczywistość jednak jest taka, że dochrapawszy się miejsca przy oknie raczej nie będziecie chcieli go opuścić do końca trasy. Z każdym kolejnym przystankiem w atrakcyjnych częściach miasta takich jak Alfama czy Chiado szanse na dobre miejsce w zatłoczonym tramwaju dążą do zera.
Malutki tramwaj wygląda jak wyciągnięty z muzeum techniki zabytek. Ale daje radę w stromych i wąskich miejscach, gdzie nie przebiłyby się przestronne nowoczesne tramwaje, które jeżdżą po szerszych ulicach Lizbony. Jazda nim to radość w czystej postaci.
Lizbona. Zamek São Jorge
Kolejka do wejścia, rano jest jeszcze niewielka (nędzne 20 osób), ale z tendencją do puchnięcia. Przydała nam się Lisbon Card, bo wstęp jest wtedy bez kolejki. Po przekroczeniu kamiennej bramy znajdziecie się spokojnym zacienionym miejscu, ze wspaniałymi widokami na miasto i przyjemną kawiarnią na świeżym powietrzu.
Dawna cytadela Maurów, przerobiona została na siedzibę portugalskich królów, kiedy w 1147 roku Portugalia odzyskała władzę nad miastem podczas Drugiej Krucjaty. Był to też jak się wydaje jedyny sukces tego przedsięwzięcia. W 1511 roku Manuel I wybudował sobie wygodniejszy pałac przy dzisiejszej Praça do Comércio, a dawna arabska twierdza wykorzystywana była na wiele sposobów: jako wybieg dla lwów (!), teatr, więzienie i skład broni. Nie budziła najwyraźniej większych emocji, bo kiedy zniszczyło ją trzęsienie ziemi z 1755 roku, nikt nie kwapił się z odbudową aż do 1938 roku. Wtedy to świetność średniowiecznej twierdzy postanowił przywrócić António Salazar.
Castelo São Jorge/Zamek Świętego Jerzego, otwarty codziennie od 9 rano do 9 wieczorem (marzec-październik). Wstęp 10 euro (z Lisbon Card bezpłatny), dzieci do 12 r.ż. nie płacą.
Lizbona. Kawiarnia A Brasilieira
Byłoby to miejsce z rodzaju tych, jakie lubię najbardziej: ciche, pięknie urządzone, niewielkie. Niestety, ponieważ jest nieduże, trzeba w nim czasem długo czekać na wolny stolik. Zwłaszcza, jeśli chcecie usiąść nie na tarasie, lecz wewnątrz.
Utrzymana w stylu Art Deco A Brasileira jest jedną z trzech najstarszych i wciąż otwartych lizbońskich kawiarni. Pełniła rolę nieoficjalnego kulturalnego centrum, trochę jak paryska Café de Flore czy warszawski Czytelnik.
Jedną z osób, która regularnie przesiadywała w Brazylijce, był ekscentryczny pisarz i poeta Fernando Pessoa, w Portugalii człowiek-instytucja. Ponoć napisał spore kawałki swoich dzieł przy tutejszym stoliku, popijając absynt i mocno posłodzoną kawę. Pessoa jest obecny w kawiarni do dzisiaj, nie tylko duchem, ale również czymś w rodzaju ciała. Przed jednym ze stolików na zewnątrz zasiada bowiem posąg artysty.
Nazwa wzięła się od brazylijskiej kawy, którą importował do Portugalii pierwszy właściciel kawiarni. Do dzisiaj można w niej wypić świetną kawę, nazywaną tu bica (mocna kawa w rodzaju espresso), zagryzając którymś z pysznych (i bardzo słodkich) lokalnych wypieków.
Café A Brasileira, Rua Garrett 122, Chiado, otwarta codziennie od 8 rano do północy.
Lizbona. Igreja do Carmo
Wczesnym popołudniem stoi kolejka do wejścia, a jakże, lecz umiarkowana. Chcieliśmy szybko obejrzeć romantyczne ruiny kościoła karmelitów, ale wsiąkliśmy na dłużej, bo w tym samym miejscu funkcjonuje niesamowite muzeum archeologiczne. Bilet do Museu do Carmo wliczony jest w cenę wstępu do ruin kościoła i naprawdę warto rzucić na nie okiem.
W muzeum archeologicznym zebrano eksponaty ze wszystkich epok, w jakich tworzyli artyści na terenie dzisiejszej Portugalii. Znajdziecie tu więc fantastyczny wybór rozmaitych dzieł, od antycznych grobowców, przez gotyckie rzeźby po najnowszą sztukę.
Igreja do Carmo/Klasztor Karmelitów, Largo do Carmo 27, Bairro Alto, Lizbona. Czynne od poniedziałku do soboty, w godz. 10-00-18.00. Nieczynny w niedzielę. Wstęp 7 euro dla osoby dorosłej (Z Lisbon Card 5 euro), dzieci do 14 lat nie płacą.
Lizbona. Winda Santa Justa
W środku dnia: kolejka na plus/minus trzydzieści osób. Współczuję mieszkańcom miasta, dla których piękna secesyjna winda jest zwykłym środkiem komunikacji między najniżej położoną dzielnicą Lizbony, Baixa, z dzielnicą położoną najwyżej, o nazwie Bairro Alto. Muszą oni bowiem dzielić windę z pełnymi entuzjazmu turystami. Winda zabiera 20 osób, jeśli jedzie do góry i tylko 15, jeśli jedzie w dół. Nie pytajcie czemu, bo nie mam pojęcia – może w Bairro Alto można na przykład ekspresowo przytyć? W środku maszynerię obsługuje pan, który sprawia wrażenie osoby w permanentnym strajku włoskim.
Czy pchać się do windy? Lepiej widać ją z zewnątrz, jeśli interesują Was secesyjne detale. Przyjemność z jazdy jest krótka i dość dyskusyjna, choć kurs windą rzeczywiście oszczędza drapania się pod górę, co w wielkich upałach może być kuszącą opcją. Winda zaprojektowana została na początku XX wieku przez studenta Gustawa Eiffela, Raoula Mesniera du Ponsard. Nazwisko odnotowuję i z kronikarskiego obowiązku, i z poczucia wdzięczności- pan Raoul windę zaprojektował naprawdę przepiękną.
Elevador de Santa Justa, Rua do Ouro, między Baixa a Bairro Alto, bilet kosztuje 5,30 euro, więc najbardziej opłaca się skorzystać z windy, jeśli mamy bilet 24-godzinny lub Lisbon Card, wtedy nie płacimy już za windę.
Kilka porad na koniec
• Pierwsza, najbardziej oczywista. Unikajcie najgorętszego turystycznego sezonu. Nie tylko ze względu na upały. Nie chcecie też bez przerwy stać w kolejkach.
• I w Porto, i w Lizbonie można kupić karty uprawniające do zniżek w muzeach i zapewniających przejazdy komunikacją miejską. Z naszego doświadczenia wynika, że kartę taką (Lisbon Card) opłaca się kupić w Lizbonie, ale w Porto już nie bardzo.
• Zanim wybierzecie się do muzeum/kościoła/księgarni, sprawdźcie, czy nie trzeba wcześniej zabukować biletów wstępu przez Internet.
コメント