top of page
Zdjęcie autoraKatarzyna Stachowicz

Za co pokochałam Gandawę

Zaktualizowano: 20 gru 2024

Od razu się przyznam: nie stać mnie na obiektywne podejście do tego szalonego miejsca, w którym uporządkowana belgijska dusza schodzi na manowce.


Miasto solidne i nierzeczywiste. Klasyczne w kształcie i modernistyczne w duchu. Bardzo stare i wiecznie młode. Wracam do niego, kiedy tylko mogę.

Piękne stare miasto
Nabrzeże Graslei. Na pierwszym planie dawny gmach gandawskiej poczty.

Gandawa to takie miejsce, w którym, by zacytować klasykę, wystarczy być. Owszem, są tu świetne muzea - sztuk starych i nowoczesnych, dizajnu, przyrody, historii miasta. Ale moim zdaniem najlepsza rzecz, jaką tu można robić, to chodzić i się gapić: na fasady udekorowane jak urodzinowy tort, wystawy antykwariatów zapełnione tajemniczymi przedmiotami, intrygujące murale i wprowadzające nastrój niekończących się świąt sklepy z żyrandolami. Z mojego doświadczenia wynika, że zawsze znajdziecie coś zachwycającego.

Z okazji jubileuszu pewnego sklepu właściciele nie rozdają jego wizytówek lecz serduszka.

To miasto wielkiej urody, a jednak tłumy turystów nie szturmują rogatek. Dlaczego? Bo tuż obok kusi Brugia. Zawsze odświętnie wystrojona, wymanikiurowana, gotowa na sesję fotograficzną jak najpiękniejsza influencerka z Instagrama. Turyści lecą do niej jak osy do belgijskiej czekolady. Ponieważ bardzo lubię oba miasta, mam prosty wniosek: najlepiej obejrzeć jedno i drugie. Zwłaszcza, że odległość między nimi to niecałe pół godziny pociągiem.

Jeśli jednak macie możliwość zwiedzenia tylko jednego z tych miejsc, z całego serca doradzam Gandawę. Jedźcie szybko! Bo ze zgrozą czytam artykuły zachwalające Gandawę jako podróż zastępczą, zamiast wizyty w niemiłosiernie zatłoczonej Brugii. Więc za chwilę i w Gandawie będą tłumy.

Odbywając poranny spacer można trafić na transport spiżowych jelonków.

Jak to z bliskimi sąsiadami bywa, przez wiele stuleci gandawczycy i brugijczycy pałali do siebie podobną sympatią jak krakowianie i warszawiacy, Siena i Florencja, Doda i Edyta Górniak, kibice Legii i kibice Polonii. Chodziło o ambicje, interesy i pieniądze, więc sami rozumiecie, że sprawa była poważna. Najpierw niebywale rozkwitła Brugia, dzięki pojawieniu się nowych perspektyw. Perspektywa otworzyła się mianowicie na morze, po tym gdy jedna z wielkich powodzi utworzyła naturalny kanał między Brugią a wybrzeżem. Więcej na ten temat znajdziecie w poście o Brugii, tutaj↓

Relief przedstawiający stary statek
Relief zdobiący wejście do budynku przy Graslei, który w XVI i XVII wieku był siedzibą cechu Vrije Schippers, czyli "wolnych żeglarzy". Zjednoczeni w cechu żeglarze byli wolni, bo mogli pływać wszystkimi rzekami Flandrii i pracowali na własne konto.
Nazwa miasta wzięła się od celtyckiego słowa ganda, oznaczającego miejsce u zbiegu dwóch rzek. W przypadku Gandawy chodzi o dwie rzeki, Leie i Skaldę. Chodząc po mieście zauważycie nie raz, jak wielką rolę pełni w nim woda.

W XIII wieku zaczęto kopać kanał łączący Brugię i Gandawę. I od razu zaczął się kwas, bo na kanale bardziej zależało brugijczykom. Mieszkańcy Gandawy uznali natomiast, że nowy szlak zabierze wodę z kanału łączącego ich miasto z morzem. Co równało się pozbawieniu dostępu do ważnego szlaku handlowego. Legenda mówi, że brugijczycy kopali kanał w dzień, a w nocy ludzie z Gandawy wsypywali piach z powrotem. I tak kopano przez ponad stulecie. Kiedy w 1379 roku kanał był bliski ukończenia, a hrabia Brugii chciał narzucić Gandawie niekorzystne prawa handlowe, gandawczycy nie zdzierżyli. Podczas święta, kiedy strażnicy w Brugii byli trochę zmęczeni nadmiarem trunków, dyskretna delegacja z Gandawy zrobiła - skutecznie - napad na miasto. Hrabia Brugii uciekł, a potem jakoś stracił entuzjazm do kończenia prac nad kanałem. Porozumienie zapanowało dopiero na początku XV wieku, kiedy to Gandawa straciła dostęp do morza w wyniku wojny 80-letniej. W 1625 roku kanał dający Brugii i Gandawie dostęp do morza poprzez port w Ostendzie został wreszcie otwarty, po 350 latach kopania. Dodam też, że działa do dzisiaj.

Gandawa by night. Może nie do końca jak Las Vegas, ale uważam, że tak doprawdy jest lepiej.

Skąd się wzięła zamożność Gandawy? Mówiąc najkrócej, z handlu i z owiec. Jeśli chodzi o te ostatnie, ich hodowla udawała się znakomicie na podmokłych łąkach wokół miasta. Owce dawały wełnę, dzięki której na wielką skalę rozwinęło się sukiennictwo. Jeśli byście żyli w Gandawie w XIII-XV wieku, mielibyście ponad 50 procent szans, że Wasza rodzina produkowałaby sukno lub nim handlowała. W XVIII wieku w mieście pojawiły się cukrownie, pierwsze duże fabryki niezwiązane z sukiennictwem. A potem do Gandawy - jako do pierwszego miasta na kontynencie europejskim - dotarła z Anglii rewolucja przemysłowa.  

Ozdobny słup od latarni na nabrzeżu.

Jak wiadomo, w Anglii wynaleziono w XVIII wieku maszynę parową. Nowa technologia pozwoliła na przykład zmechanizować produkcję tkanin. Na początku korzystali z tego tylko Brytyjczycy: technologia maszyn przędzalniczych była pilnie strzeżona, sprzętu nie wolno było z Anglii wywozić, inżynierowie nie mogli pracować za granicą, a za zdradzenie tajemnicy budowy maszyn groziła kara śmierci. Od czego jednak szpiegostwo przemysłowe? Znalazł się zatem niejaki Lieven Bauwens, pochodzący z Gandawy przedsiębiorca, który miał w Anglii firmę handlującą towarami kolonialnymi. Bauwens użył znanych sobie szlaków handlowych by wywieźć kawałek po kawałku maszynę przędzalniczą do Gandawy. Przekupił też kilku angielskich inżynierów, by przenieśli się do Flandrii i szkolili personel. Brytyjczycy skazali Bauwensa na śmierć i skonfiskowali jego majątek na Wyspach. Bauwens specjalnie się chyba nie przejął: nigdy nie wrócił do Anglii, zajął się natomiast rozwijaniem fabryk bawełny w Paryżu i Gandawie.


Kamieniczki w Gandawie są tak śliczne, że wydają się nieprawdziwe.

Świat jak z baśni, czyli najpiękniejsze budowle w mieście

W Disneylandach musieli wszystko w tym stylu budować od zera. W Gandawie zaś piękne dekoracje stoją od średniowiecza:  bogato zdobione kamienice zamożnych kupców, siedziby cechów i kompanii handlowych, kościoły, sklepy i restauracje… Wiele z lokalnych zabytków wygląda jak Zamek Śpiącej Królewny, Dom Bestii, pałac na szklanej górze czy co tam jeszcze kojarzy Wam się z najpiękniejszymi baśniami, koniecznie w wydaniu książkowym z ilustracjami Jana Marcina Szancera. Podejrzewam, że pokochałam Gandawę od pierwszego wejrzenia, bo wygląda jakby naszkicował ją ilustrator moich najulubieńszych dziecięcych lektur.

Najpiękniejsze budynki w Gandawie leżą wszystkie w starym centrum, więc można je obejrzeć podczas jednego spaceru.

Zamek Gravensteen

Historia tej budowli sięga do czasów rzymskich. Na początku była tu niewielka drewniana osada, plądrowana regularnie przez Wikingów. Nie wiem, czy hrabiowie Flandrii zapoznali się z pouczającą baśnią o trzech świnkach, ale tak czy owak uznali, że brutalnym atakom oprze się tylko solidna forteca z kamienia. I wznieśli zamek otoczony kamiennym murem z 24 wieżyczkami. Imponująca budowla sygnalizowała też mieszkańcom miasta, kto tu rządzi - na wypadek, gdyby zachciało im się szemrać. W końcu XVIII wieku zamek musiał nadążyć za duchem czasu: został sprzedany prywatnym właścicielom i przerobiony na kompleks fabryk. Na początku XIX wieku była tu przędzalnia bawełny. Zaś po czasach bawełnianych forteca popadła w ruinę.

Wielka szara bryła zamku, zwłaszcza na tle bardzo ozdobnych budowli w mieście wygląda jak formacja geologiczna, a nie dzieło ludzkich rąk.

Hrabiowie Flandrii najwyraźniej zatrudnili kompetentnych budowniczych, bo twierdzę zdobyto tylko raz w historii. I nie zgadlibyście, kto tego dokonał. Zwycięskie oblężenie zamku przeprowadzili mianowicie w 1949 roku rozsierdzeni studenci. Ich słuszny gniew wzbudziły dwa wydarzenia. Po pierwsze, policja w Gandawie zmieniła kolor hełmów z białego na niebieski, więc funkcjonariuszy było trudniej dostrzec (a przecież wolimy widzieć z daleka, że nadciąga w naszą stronę funkcjonariusz). Drugi powód był jeszcze poważniejszy: podniesiono ceny piwa. Nie wiem, czy zdobywanie zamku było równie spektakularne, jak nasza rodzima Bitwa pod Empikiem, bo szturmujących nie było wielu. Natomiast na pamiątkę tamtych wydarzeń co roku w listopadzie przez miasto przechodzi studencki marsz.

Miasto bardzo przyjemnie jest też oglądać z pozycji siedzącej.

Zamek można zwiedzać. Nie pytajcie jak jest w środku, bo nie wiem. Do zwiedzania zniechęcił mnie fakt, że największą atrakcją zamku jest unikalna ponoć kolekcja narzędzi do tortur. To ja podziękuję, śpię wystraczająco źle. Latem w zamku odbywają się festiwale. Podobno gandawczycy lubią też zawierać tu małżeństwa. Biorąc pod uwagę wspomnianą wyżej izbę tortur, coś to o nich mówi.

Jedna część budynku ratusza odznacza się rzeźbionymi ornamentami. Druga ozdobiona jest kolumnami w trzech porządkach ze złoceniami. Na styku obu stylów wypatrzycie też ekscentryczną rynnę w biało-niebieskie pasy. Zdj. Civvi, CC BY 4.0 via Wikimedia Commons

Ratusz

Co wolicie: fantazję gotyku czy elegancję renesansu? W Gandawie nie trzeba wybierać, bo stary ratusz to niejako dwa budynki w jednym.  Fasada od strony ulicy Hoogpoort utrzymana jest w stylu gotyku płomienistego z początku XVI wieku. Zaś od strony Botermarkt budynek ma styl renesansowy z drugiej połowy XVI wieku.

Rzeźby zdobiące ratusz wyglądają na całkiem nienadgryzione zębem czasu. Nieprzypadkowo.

Na gotyckiej fasadzie budynku jest cały tłum hrabiów Flandrii. A wśród nich między innymi: zakuty w zbroję rycerz jak z filmu o Henryku V z Timothée Chalametem, postać w kapturze przypominająca jednego z naszych skompromitowanych polityków oraz władca w siatkowej kolczudze. Wszyscy oni są tu od niedawna, bo zaledwie od początku XX wieku.

Podświetlona ozdobna fasada starego ratusza
Moim zdaniem fasada ratusza najlepiej wygląda po zmierzchu, kiedy podświetlone ornamenty zyskują niesamowity wymiar.

Wnętrze ratusza można zwiedzać wyłącznie w ramach zorganizowanej wycieczki z przewodnikiem. Podczas pobytu w Gandawie miniecie pewnie nieraz grupy odświętnie ubranych osób zmierzających do ratusza - jest on bowiem popularnym miejscem zwierania małżeństw.

Nocny widok na dzwonnicę.

Dzwonnica

Jest jedną z trzech wysokich wież w starym mieście (pozostałe to wieże katedry św. Bawona i kościoła św. Mikołaja). Dzwonnice, nazywane w Belgii Belfort/Beffroi pełniły w miastach rolę skarbca i wieży strażniczej. Podobnie było i w Gandawie.

Po pierwsze, w wieży przechowywano dokumenty potwierdzające nadanie miastu przywilejów i praw handlowych. Po drugie, ze szczytu Beffroi strażnicy obserwowali miasto, wypatrując przede wszystkim pożarów. Pracowali od końca XIV wieku do roku 1869.

Belfort w Gandawie ma 91 metrów wysokości, co oznacza, że jest najwyższą dzwonnicą w Belgii.
Gandawski smok od stuleci pilnuje ważnych dokumentów. Smoki mają to najwyraźniej w opisie stanowiska. Zdj. Thaler Tamas, CC BY-SA 4.0, via Wikimedia Commons

Na szczycie wieży w 1377 roku umieszczono smoka. Nie ma do dzisiaj jasności, skąd się tam wziął. Legenda mówi, że gandawczycy ukradli go z kościoła w Brugii. Inna legenda mówi, że najpierw to brugijczycy z kolei ukradli smoka z Konstantynopola. Jeszcze inna wersja wspomina, że smok był własnością hrabiego Flandrii, który po zdobyciu Konstantynopola w 1204 roku został koronowany pierwszym Cesarzem Cesarstwa Rzymskiego w Haga Sophia. No i hrabia-cesarz miałby wziąć sobie smoka z Hagia Sophia, którego z kolei podarował świątyni król Norwegii. Jak widzicie, smok z gandawskiej dzwonnicy przebył dłuższą i bardziej skomplikowaną drogę niż niektóre przesyłki z Aliexpress.

Budynek z zielonymi drzwiami oraz szokującą obyczajowo rzeźbą (jeśli nie jesteśmy biegli w rzymskiej mitologii).

Tuż obok dzwonnicy jest budynek starego miejskiego więzienia. Ma charakterystyczną kamienną fasadę z zielonymi detalami. Jeśli przyjrzycie się dokładniej, zobaczycie dość dziwny relief przedstawiający młodą kobietę karmiącą piersią starca.

Ten sam motyw serwisu laktacyjnego znajdziecie na wielu obrazach, między innymi autorstwa Caravaggia i Rubensa.

To odwołanie do Caritas Romana, rzymskiej opowieści o Cymonie i Pero. Cymon został skazany na śmierć przez zagłodzenie. Miał jednak dobrą córkę o imieniu Pero, która w czasie więziennych widzeń karmiła go potajemnie piersią. Kiedy poświęcenie córki wyszło na jaw, Cymon został ułaskawiony. Nie wiem natomiast, co dalej było z Pero.

Piękna stara/nowa poczta. Jej budowniczy nie zapomnieli nawet o gargulcach.

Budynek poczty

Jeśliby rozpisano w mieście konkurs na zabytek, który najbardziej wygląda jak żywcem wyjęty z Disneylandu, ten miałby duże szanse. Dawna siedziba poczty, upstrzona zdobieniami i najeżona wieżyczkami wygląda na bardzo starą. A tu niespodzianka: budynek oddano do użytku w 1910 roku.

Pod pocztą jest, jak widać, parking najpopularniejszych miejskich pojazdów. Historyczne centrum miasta jest całkowicie wyłączone z ruchu samochodowego.

Zawsze, kiedy przechodzę obok, nie mogę się nadziwić, że w XX wieku chciało się komuś bawić w instalowanie setek gotyckich ozdóbek na fasadzie. Najwyraźniej było jednak warto: w 1999 roku budynek został wpisany na listę belgijskiego dziedzictwa narodowego. Do końca lat 90-tych mieściła się w nim poczta główna. Dzisiaj w środku jest restauracja, kawiarnia, bar, concept store oraz luksusowy hotel.

Graslei, czyli nabrzeże ziołowe, nad brzegiem rzeki Leie, rząd starych kamienic, w których siedziby miały władze rzemieślniczych i handlowych cechów. Wybrzeże po drugiej stronie rzeki nazywa się Kornlei (Zbożowe). Zdj. Michielverbeek, CC BY-SA 4.0. via Wikimedia Commons.

Piękne domy nad rzeką

Kamienice przy Graslei pamiętają stare czasy, kiedy Gandawa był wielkim ośrodkiem handlu zbożem. Ale choć większość domów pochodzi z epoki średniowiecza, ich fasady są dużo młodsze (co przywodzi mi na myśl niektóre podstarzałe gwiazd show-businessu). Przebudowywano je w XVIII i XIX wieku, sporo z nich przeszło też generalny remont przy okazji Światowej Wystawy, którą Gandawa gościła w 1913 roku. Wtedy to właśnie zbudowano replikę pewnej zaginionej fasady, o której piszę trochę dalej. Na Graslei/Kornlei traficie na pewno, bo to samo serce starej Gandawy.

Autorami tej niezwykłej budowli są architekci Robbrecht & Daem / Marie-José Van Hee.

Miejska hala

W dzień wygląda jak nowoczesne zadaszone targowisko. Dopiero po zmroku nabiera baśniowego czaru. Światło przesącza się wtedy przez prawie półtora tysiąca malutkich okienek w dachu.

Budowla liczy sobie niewiele ponad 10 lat. Pod dachem łączącym szkło, drewno i beton odbywają się koncerty, występy i jarmarki. W podziemiach jest kawiarnia i przechowalnia rowerów.

Budynek ma 15 metrów szerokości, 40 metrów długości i 20 metrów wysokości. Dach z zewnątrz wyłożony jest deseczkami z drewna tekowego. Żeby się nie niszczył, na samym wierzchu położono warstwę szklanych dachówek.

Fragment panelu z Chrystusem/Bogiem Ojcem. Ołtarz braci van Eyck, katedra sw. Bawona.

Van Eyck, czyli największa atrakcja Gandawy

Jeśli interesuje Was wielka sztuka, traficie do Gandawy ze względu na tego malarza. W miejskiej katedrze znajduje się bowiem jego najsłynniejsze dzieło: ołtarz przedstawiający Adorację Mistycznego Baranka.


Ołtarz składa się z 18 paneli. Przez większość czasu w katedrze Św. Bawona był zamknięty – otwierano go z okazji ważniejszych świąt. Zdj. public domain via Wikimedia Commons

Ołtarz zamówił zamożny kupiec Joost Vijdt. Zlecenie dostali bracia Van Eyck. W publicznej świadomości zapisał się tylko Jan, starszy Hubert pozostał zaś w cieniu. Wszystko wskazuje na to, że projekt dzieła zrobił Hubert, a po jego śmierci prace nad ołtarzem dokończył Jan. Ołtarz był gotowy około roku 1432.  

Patron katedry, święty Bawo, jest też patronem Gandawy. Czym się zasłużył? Otóż porzucił hulaszcze życie, ufundował w Gandawie klasztor, został mnichem, ale ponieważ wciąż było mu mało umartwień, awansował na pustelnika i sporą część życia przemieszkał w wydrążonym pniu drzewa.
Ołtarz van Eycków ma siłę rażenia porównywalną z Pietą Michała Anioła czy Moną Lisą Leonarda da Vinci.

Dzieło van Eycków to pierwszy ważny obraz olejny w historii sztuki. Wcześniej artyści używali tempery, czyli pigmentów rozrobionych w żółtku jajka. Nowa technika łączenia pigmentów z olejami pozwalała na nakładanie wielu warstw farby i uzyskanie subtelniejszych efektów. Dzięki temu mistrz taki jak Jan van Eyck mógł odmalować najdrobniejsze detale postaci, stroju czy krajobrazu.

Klejnot-lustro i niesamowita faktura tkanin. Detal panelu ze śpiewającymi aniołami. Zdj. public domain via Wikimedia Commons

W błękitnym kamieniu broszy spinającej płaszcz anioła widać odbicie okna. Okno odmalowane jest z natury: znajduje się ono w kaplicy Vijd, w miejscu gdzie wisiał dawniej ołtarz. Gdyby w miejscu obrazu rzeczywiście stał anioł, okno odbijałoby się w jego broszy tak, jak namalował to van Eyck. A to tylko jeden z niesamowitych detali! W oku jednego z koni widać ponoć odbicie budynku. Jest też przykry szczegół w stylu gore: jeden z biskupów trzyma obcęgi, a w nich swój własny wyrwany język. Raczej jednak nie badajcie tych detali na miejscu z bliska. Gandawscy strażnicy są na punkcie dzieła van Eycków przewrażliwieni - z dobrych powodów, o których opowiem za chwilę.

Śpiewające anioły mają bardzo ekspresyjne twarze. Wynika to ponoć z faktu, że zbiory hymnów z epoki dawały instrukcje, jaki wyraz twarzy należy przybrać śpiewając konkretną nutę.

Proponuję Wam zatem co innego: żeby obejrzeć ołtarz w najdrobniejszych szczegółach wejdźcie na stronę https://closertovaneyck.kikirpa.be/ Poza makrofotografiami strona oferuje też zdjęcia w podczerwieni i w promieniowaniu rentgenowskim. Porównacie też sobie wersje przed renowacją, podczas i po renowacji. Można próbować odgadnąć, co odbija się w błyszczących przedmiotach, klejnotach i źrenicach oczu. A także obejrzeć każdy kwiatek, włos, zmarszczkę, źdźbło trawy, wzór kafelków na podłodze, strukturę gleby. Zabawa jest fascynująca - odkryjecie na przykład, że baranek miał przed ostatnią renowacją czworo uszu.

Panele z Adamem i Ewą. Roli zakazanego owocu wcale nie pełni jabłko, lecz cedrat - owoc z rodziny cytrusów. Zauważcie też, że jest on nienadgryziony.

Van Eyckowie namalowali 250 postaci. Są wśród nich święci i papieże, męczennicy i aniołowie, żydowscy uczeni i poganie ze Wschodu. Do tego mamy tradycyjny ikonograficzny zestaw: Bóg Ojciec, Chrystus, Jan Chrzciciel, Maria, dwunastu apostołów, sceny przedstawiające Kaina i Abla, Adama i Ewę oraz Zwiastowanie. Na dolnych tablicach przedstawieni są rycerze Chrystusa, sędziowie sprawiedliwi, pustelnicy, pielgrzymi i sybille. Znalazło się też, a jakże,  miejsce dla fundatora ołtarza Joosa Vijdta i jego żony Lysbette Borluut.

Dzisiaj ołtarz zamknięty jest w kuloodpornej szklanej gablocie.

Obraz stał (czy też wisiał) w katedrze św. Bawona przez 100 lat, a potem się zaczęło.

• W 1566 roku rozjuszeni ikonoklaści zamierzali ołtarz spalić jako oburzający przykład katolickiego bałwochwalstwa. Na szczęście strażnicy kościoła zostali w porę ostrzeżeni - udało im się ołtarz ukryć, wciągając go panel po panelu na dzwonnicę. Potem znowu było trochę spokoju.

• W 1781 roku Gandawę odwiedzał cesarz Józef II i bardzo się oburzył golizną Adama i Ewy. Burmistrz Gandawy nie chciał podpaść, więc bezecne panele zdjął i wysłał na przechowanie do archiwum katedry.

• W 1794 roku Francuzi niosący Europie zdobycze rewolucji dotarli do Gandawy. Na pamiątkę wzięli sobie centralny panel z barankiem i powiesili go w Luwrze. Zwrócono go miastu dopiero po bitwie pod Waterloo.

• W 1816 roku prawie wszystkie boczne panele (poza Adamem i Ewą) sprzedano pewnemu marszandowi. W 1821 roku w ich posiadanie wszedł król Prus. Władca podarował je Bode Museum w Berlinie. Wszystkie części ołtarza wróciły do Belgii dopiero po podpisaniu Traktatu Wersalskiego kończącego pierwszą wojnę światową.

• W 1822 roku pożar katedry omal nie zniszczył tego, co pozostało z ołtarza van Eycka - centralny panel pękł w poprzek. W 1861 roku panele z Adamem i Ewą kupił rząd belgijski i wystawił je w muzeum narodowym w Brukseli.

• W czasie pierwszej wojny światowej znowu trzeba było ołtarz ukryć. Kanonik Gabriël Van den Gheyn nie miał czasu wywozić dzieła za granicę. Uknuł więc spisek: namówił dwóch belgijskich ministrów, by sporządzili list z nakazem przewiezienia ołtarza do Anglii. Dokument można było więc pokazać szukającym obrazu Niemcom. Tymczasem ołtarz rozmontowano, a poszczególne części ukryto pod podłogą kilku domów w Gandawie.

Panel z lewej to kopia zaginionego bez wieści panelu z Sedziami Sprawiedliwymi

• W 1934 roku nieznani sprawcy włamali się do kościoła i zabrali z niego Sprawiedliwych Sędziów oraz Jana Chrzciciela, czyli jeden z dwustronnych dolnych paneli z lewej strony. Wszyscy piszący o tej historii wspominają z lubością, że policja dała wtedy priorytet włamaniu do sklepu z serami. Biskup Gandawy dostał list z żądaniem okupu za dzieło. Na zachętę porywacz obrazu zwrócił część panelu z Janem. Negocjacje się jednak nie udały, a panel z sędziami nie odnalazł się do dzisiaj. Zastąpiono go kopią namalowaną podczas II wojny. Do dzisiaj też jest wyznaczony śledczy do sprawy skradzionego panelu, ale postępy nie są chyba oszałamiające.

• A potem ołtarz ukradł Goering. Zarówno on, jak i Hitler bardzo chcieli mieć obraz w swojej kolekcji. W ten sposób obraz wylądował w kopalni soli w Altausee, w doborowym towarzystwie pięknej madonny Michała Anioła z Brugii (o niej tutaj https://www.grandtourblog.info/post/w-brugii), dwóch Vermeerów oraz sześciu tysięcy innych dzieł. Całość została uratowana cudem -kopalnia miała być bowiem wysadzona w powietrze. Myśląc o tym odczuwam wielką wdzięczność dla austriackiego ruchu oporu i ludzi z grupy Monuments Men. Historię tego zdarzenia możecie obejrzeć w filmie Monuments Men z 2014 roku (trochę nudnym jak na taki temat, ale za to gra w nim George Cloney).

• I mocny akcent na koniec: w 1945 roku ołtarz wracał do Gandawy samolotem, którego omal nie strąciła gwałtowna burza.

Ołtarz był odnawiany i modyfikowany ponad piętnaście razy. Ostatnie skanowanie dzieła za pomocą promieniowania rentgenowskiego wykazało, że 70 proc. powierzchni zewnętrznych paneli nosi ślady malarskich poprawek.

W wielu miejscach w mieście znajdziecie fantastyczne czarno-białe murale sygnowane Klaas Van Der Linden

Galeria za free, czyli sztuka (na) ulicy

Chodząc po mieście rzadko patrzę pod nogi, bo uwielbiam zaglądać w okna oraz patrzeć, co znajduje się w okolicach gzymsów. W zasadzie to cud, że jeszcze mam zęby. Ale właśnie dzięki temu, że patrzę do góry, odkryłam w Gandawie mnóstwo małych skarbów.

Dawna siedziba cechu murarzy. Fasadę zdobią od niedawna rzeźby autorstwa lokalnego artysty Waltera De Bucka.

Jak można zgubić fasadę kamienicy? W Gandawie okazało się, że można. Fasada należała do siedziby szesnastowiecznego cechu murarzy - wybudowanej w gotyckim stylu kamienicy naprzeciw kościoła św. Mikołaja. W czasach przedreklamowych miała ona być widocznym z daleka dowodem na kunszt gandawskich budowniczych.

Dziś w kamienicy nie ma murarzy, jest za to fastfood.

Czas płynął, a ozdobny front budowli zniknął przesłonięty nowym budynkiem. Musiało potem nastąpić niezłe zamieszanie, bo mieszkańcy Gandawy przyzwyczaili się do myśli, że fasadę kamienicy po prostu rozebrano. W 1913 roku wybudowano nawet jej replikę pod nowym adresem (Graslei 8, stoi do dzisiaj). Jakież było zdziwienie, gdy podczas kolejnego remontu starej kamienicy naprzeciw kościoła okazało się, że fasada cały czas tam była! Dziś na pewno ją zauważycie, bo zdobią je bardzo charakterystyczne tańczące postaci.  

Jedną z kamienic oblazły kiczowate krasnale (elfy?)

Od razu się przyznam: mam wielką słabość do ogrodowych krasnali i innych dziwnych ozdób. Mój wyczulony na krasnale wzrok odkrył zatem błyskawicznie niebieską kamienicę.  

Sikające postaci. Przesłonięte chwilowo strojami organizacyjnymi. Lato 2022.

Przy Kraanlei nr 1 znajdziecie trzy statuetki o wyglądzie podejrzanie znajomym, zwłaszcza jeśli zdążyliście już kiedyś odwiedzić Brukselę. Trzy sikające osoby: Lena, Luna i Nestor to odpowiednik Manneken Pis. Niewinna rzecz, a świadczy u sukcesie walki o równość praw dla sikających, nawet z lekkim wskazaniem na kobiety. Na fasadzie budynku najpierw był tylko Nestor. W 2014 roku dołączono do niego Lunę i Lenę. Statuetki dostały imiona po autentycznych bliźniaczkach z Gandawy (ciekawe czy podadzą one kiedyś swoich krewnych do sądu, jak chłopczyk z okładki płyty Nevermind).

Gandawa jest największym miastem uniwersyteckim we Flandrii. Na 250 tysięcy mieszkańców przypada 50 tysięcy studentów.
Między okablowaniem a parapetem jest akurat miejsce na skrzydlatego konia.

Uważam jednak, że nic nie pobije małych ludzików w bardzo ponurych humorach, przytulonych do ścian domów, do belek, gzymsów lub kamer monitoringu. O takich↓

Z cyklu "zapatrzeni w telefon". Rzeźbione z natury.

Ustalenie, skąd się wzięły i o co w tym wszystkim chodzi, zabrało mi trochę czasu. Nawet Isabelle, która gościła nas u siebie i która w Gandawie mieszka od zawsze, nie umiała powiedzieć, kto je ustawia. Zagadka rozwiązała się sama, w Brukseli, gdzie jesienią 2024 wypatrzyłam podobne malutkie figurki. Oraz (wreszcie!) odpowiednią stronę w Internecie, opisującą prace z serii Cement Eclipses autorstwa hiszpańskiego artysty Isaaca Cordala.

Obejrzycie je tu: https://cementeclipses.com/ Zajrzyjcie, a odkryjecie rzeczy zachwycające.

Cordal organizuje wystawy swoich ludzików w poważnych galeriach sztuki. Ale ustawia je też w przestrzeni miejskiej: na wiatach przystanków, na gzymsach, przy rynnach itp. Chodząc po Gandawie, miejcie oczy otwarte, bo malutkich postaci jest całkiem sporo.

Isaac Cordal ustawiał swoje ludziki w 2020 roku. Inspirował się wtedy ołtarzem Van Eycka. Ludziki są zwykle w parach, jako celowe nawiązanie do Adama i Ewy. Wyłowiłam jednak jeszcze kilku pojedynczych panów na skraju załamania nerwowego.

Bystre oko wypatrzy też pamiątkę po czasach covidu.

Jeśli lubicie streetart, w Gandawie będziecie oczarowani. Fantastyczne murale są na wielu budynkach w mieście. Pojawia się inspiracja Van Eyckiem, jak w przypadku muralu na bocznej ścianie kamienicy nad rzeką↓

Wyglądający znajomo mural przy Jan van Stopenberghe Straat nad rzeką.

Nie mam pojęcia, kto na miejskich ścianach rysuje ptaki w megaskali, ale uwielbiam tego człowieka.

W latach 90-tych miasto postanowiło promować twórczość grafficiarską na jednej z uliczek w centrum. Graffiti Street działa do dzisiaj. Wymalowany od piwnic po pierwsze piętro zaułek znajdziecie bez problemu idąc od ratusza do budynku starej poczty.

Uliczka pokryta muralami to jeden z bocznych zaułków ulicy Hoogpoort.

Świetną mapkę miejskich murali znajdziecie tutaj↓

La fontaine des agenouillés/ Fontanna klęczących, George Minne, lata 30 XX.

Dzieło George’a Minne to raczej klasyka niż streetart. Umieszczona na skwerze między miejską halą a kościołem rzeźba wydała mi się przejmująco smutna. Jeśli się jej dobrze przyjrzycie, odkryjecie, że to ta sama postać nastoletniego chłopca powtórzona pięciokrotnie. Minne jako człowiek bardzo religijny inspirował się być może ołtarzem Van Eycka i Źródłem życia namalowanym na obrazie. Pewien historyk sztuki dopatrzył się też w tym dziele nawiązania do zapatrzonego w swoje odbicie Narcyza.

Bardzo dziwne zakupy

Wystawy niektórych sklepów w Gandawie wyglądają, jakby projektowali je do spółki Wes Anderson, David Lynch i Tim Burton. Nie wiem, z czego te sklepy żyją, bo nigdy nie widziałam, by ktokolwiek cokolwiek w nich kupował. Ale interes musi się opłacać, bo butików z niezwykłymi antykami jest w Gandawie zatrzęsienie.

Groza w stylu vintage.

Przed wystawą ze starymi maszynami do szycia i dość przerażającym manekinem można spędzić dłuższą chwilę. Później co prawda pewnie się to przyśni.

Lew, czarownica i stara szafa. No, mniej więcej.

Zestawienie lwa w owczej (no dobra, krowiej) skórze, złotej pięści, Wenus i czarnego kapelusza jest godne ekscentrycznego malarza. Nie dziwię się, że surrealizm trafił w Belgii na podatny grunt, skoro mają tu takie sklepy.

Z jakiegoś powodu nawet w niewinnym sklepie z drobną odzieżową galanterią musieli postawić naturalnych rozmiarów zebrę.

W Gandawie są niezwykłe ilości żyrandoli. Nie tylko w sklepach z żyrandolami, ale także w zwykłych mieszkaniach - z wielką przyjemnością zaglądam w okna, których tradycyjnie się tu nie zasłania.

To coś dla miłośników luksusu: cała kategoria salonów zajmujących się sprzedażą kryształowych żyrandoli oraz wszelkiego rodzaju części zamiennych do tychże. Dzięki takim detalom miasto wygląda, jakby codziennie szykowało się do wielkiego balu.

Okno wystawowe sklepu The Fallen Angels wygląda jak niewielkie muzeum osobliwości.

Mój ulubiony sklep, The Fallen Angels, ma wystawę jak z horroru. Sprzedaje stare plakaty filmowe i reklamowe, wiekowe pocztówki, dziwne zabawki, emaliowane pudełka. Gdybym była filmowym rekwizytorem, zaopatrywałabym się w Gandawie.

Sklep Priem w starym centrum miasta, sprzedający najpiękniejsze tapety w stylu retro .

Znalazłam w Gandawie sklep z tapetami, który jest absolutnie magiczny. Działa od prawie stu lat i wygląda tak, jakby nic się w nim nie zmieniło od dnia otwarcia.  Jeśli szukacie tapety vintage w dowolnym stylu, założę się, że ją tu znajdziecie.

Book pairing, czyli księgarnia Books and Booze.

Jest w Gandawie dość wyjątkowa księgarnia, oferująca powieści, tomiki wierszy i literaturę faktu w parze z dobranym do lektury trunkiem. Zaiste, niektórych dzieł, od Podróży do kresu nocy Louisa-Ferdinanda Céline’a po 365 dni Blanki Lipińskiej, z całkowicie różnych powodów nie da się przebrnąć bez znieczulenia. Koncepcja tej księgarni wydaje się zatem słuszna, choć nie promuje wychowania w trzeźwości. O tym ekscentrycznym miejscu napisałam w osobnym poście, tutaj↓

Na ulicach Gandawy zawsze znajdziecie coś, co Was zaskoczy.

Co zjeść w Gandawie?

Spór, czy lepsza jest kuchnia francuska czy belgijska nie został nigdy rozstrzygnięty. Mogę Was zapewnić, że w Gandawie raczej nie będziecie rozczarowani, bo są tu świetne miejsca z jedzeniem na każdą kieszeń.

Położona blisko wybrzeża Gandawa to doskonałe miejsce, jeśli lubicie ryby i owoce morza.

Zaczynam od wersji de luxe, czyli homarów w restauracji prowadzonej przez uroczą panią o imieniu Ingeborg. Restauracja serwuje też inne rzeczy, ale specjalizuje się w homarach i nie ma po co szukać dalej. Jeśli tylko mogę, melduję się w Le Homard Rouge nad malowniczym kanałem i zamawiam prawie zawsze to samo, czyli wersję orientalną z dużą ilością kolendry.

W "Pulp Fiction" wyśmiewali się z francuskich frytek z majonezem. Równie dobrze mogli śmiać się z Belgów.

Opcja żywieniowa zdecydowanie bardziej przyjazna kieszeni niż homary to belgijskie frytki. Legenda (miejska) mówi, że wymyślili je mieszkańcy miasta Namur w dolinie Mozy. Nawet w najgorszych czasach udawało im się przetrwać dzięki małym rybkom, które wyławiali z rzeki i smażyli. Kiedy rzeka zamarzła podczas srogiej zimy w 1680 roku, obywatele Namur zaczęli kroić ziemniaki w podłużne kawałki i smażyć je tak, jak wcześniej ryby. Opowieść to przyjemna, lecz najprawdopodobniej nieprawdziwa - ziemniaki rozpowszechniły się w regionie dopiero sto lat później, mieszkańcy Namur w połowie XVII wieku nie mieliby więc czego smażyć.

Piękne pojemniki na sosy, które można sobie samoobsługowo nałożyć. Nie mają nic wspólnego z przykrymi wymionami wiszącymi w niektórych przybytkach serwujących hot-dogi, w mniej wyrafinowanych częściach świata.

Czym belgijskie frytki różnią się od frytek w innych częściach świata? Ano tym, że są podwójnie smażone. Najpierw w niższej temperaturze, by wewnątrz powstała masa przypominająca ziemniaczane purée. Drugie smażenie w wyższej temperaturze nadaje frytkom chrupkość i złoty kolor. Jest to z pewnością koszmar dietetyka, ale brzmi dobrze, prawda?

Miejsc serwujących pyszne frytki w Gandawie nie brakuje. Nie jestem znawczynią, więc frytki od frytek odróżniam raczej słabo. Ale najładniejsze wnętrze ma dla mnie Frites Atelier przy Groentenmarkt. Do frytek można dobrać różne dodatki. Niektóre odjechane – jak na przykład majonez truflowy lub indonezyjski sos na bazie orzeszków ziemnych.

Gluten, tłuszcz, laktoza. Zgroza.

Jeszcze Wam mało rzeczy pysznych i niezdrowych, bo traktujecie swoje ciało jak wesołe miasteczko (co zalecał nieodżałowanej pamięci Anthony Bourdain)? Spróbujcie koniecznie krokiecików. Robi się je z tłuczonych ziemniaków, a w środku jest gęsty sos beszamelowy zmieszany z serem, krewetkami lub mięsem. Od samego opisu tego dania zatykają się arterie, ale dobrze zrobione kroketten są znakomite.

Gandawa ma coś w rodzaju owocowych czwartków. A konkretnie – czwartki wegetariańskie. W te dni w restauracjach promowane jest specjalne menu bez mięsa. Gandawa ma bowiem ambicję stać się wegetariańską stolicą Europy. Nie oznacza to jednak bynajmniej, że w czwartek nikt Wam nie poda tradycyjnego gulaszu carbonnade flamande.
A tego raczej nie pijcie. Nazwę ma obiecującą, ale jest to strasznie niedobre słodkie świństwo. No chyba, że jesteście akurat fanami niedobrych słodkich świństw, to wtedy jak najbardziej.

Na deser proponuję cuberdon. Tego pięknego nowego słowa nauczyłam się właśnie w Gandawie. Pod dźwięczną nazwą kryje się lokalny specjał: bardzo słodki galaretowaty stożek wypełniony gęstym owocowym syropem. W wersji ortodoksyjnej ma dosyć przykry siny kolor pochodzący z syropu malinowego (bo tradycyjne cuberdony są malinowe). Na szczęście przyszła nowoczesność, więc smaków cuberdonów jest pewnie tyle, co we Francji smaków makaroników. Na zachętę dodam tylko, że zasadniczym składnikiem tej pychotki jest guma arabska (kojarząca mi się do tej pory raczej z biurem paszportowym z czasów socrealizmu).

Według legendy pierwszy cuberdon powstał przypadkiem, kiedy pewien aptekarz z Gandawy przygotowywał syrop przeciwkaszlowy i trochę mu nie wyszło. Dzisiaj kolorowe stożki znajdziecie na straganach w całym mieście.

Skoro w Gandawie jest tak pięknie, można by sobie pomyśleć, że może chociaż na pociechę mieszkańcy są wredni i gburowaci. No więc też nie. Oto kilka przykładów relacji miedzyludzkich. Kiedy robiłam zdjęcie domu po drugiej stronie ulicy, kierowca nadjeżdżającego tą ulicą samochodu specjalnie się zatrzymał. Nie żeby mnie zelżyć, ale żebym mogła w spokoju dokończyć ustawianie kadru. Nasz pies obsikał kiedyś fasadę zabytkowego budynku (jakoś tak wyszło). Wyszedł z niego człowiek i zamiast strasznie nakrzyczeć, zaprosił nas do działającego w środku muzeum. Dodam też, że zawarliśmy na ulicy znajomość z parą bardzo miłych lokalsów i skończyło się na tym, że zaprosili nas do domu.

Najlepszy środek lokomocji w tym świetnym mieście.
 

Na koniec kilka turystycznych porad


Kiedy jechać?

Przez cały rok. Gandawa to (jeszcze) nie Brugia, więc nawet w szczycie sezonu turystycznego da się wytrzymać. Byłam w Gandawie w każdej porze roku i zawsze było pięknie. Nigdy też nie trafiłam na naprawdę paskudną pogodę. W lipcu odbywa się festiwal jazzowy, w październiku - filmowy. A przed świętami Bożego Narodzenia Gandawa jest bajeczna.


Gdzie spać?

Jeśli możecie, zabukujcie sobie noclegi w starym centrum. Gandawa jest przepiękna po zmroku, w mieście jest też przyjemne życie barowo-klubowe. Lepiej też robić wypady z Gandawy do Brugii niż odwrotnie - noclegi w Gandawie są tańsze, a hotele i apartamenty mniej obłożone. Podróż pociągiem Gandawa-Brugia zabiera pół godziny i kosztuje niecałe 10 euro. Gandawa-Bruksela to również półgodzinna podróż, w cenie ok. 13 euro.


Jak poruszać się po  mieście?

Najlepiej piechotą. Wszystkie większe atrakcje są w zasięgu niezbyt długiego spaceru. Gandawa ma też niezwykle nowoczesne tramwaje. Bilety kupicie w maszynach na niektórych przystankach oraz w sklepach De Lijn na dworcach. Na pewno dobrym pomysłem jest też wynajęcie roweru.


Osobna inwestycja: CityCard Gent

Karta w 2024 roku kosztowała 42 euro za 48 godzin lub 48 euro za 72 godziny. Daje dostęp do wszystkich środków komunikacji miejskiej w starym centrum, całodniową wycieczkę typu hop-on/hop-off oraz jeden dzień wynajęcia roweru. Do tego wstęp do wielu muzeów i 10 euro zniżki na bilet do kaplicy z ołtarzem Van Eycka. Dla porównania: bilet do muzeum sztuk pięknych kosztuje 18 euro, bilet do muzeum sztuki współczesnej S.M.A.K. 13 euro, wstęp na dzwonnicę 11 euro. Opłaca się zatem, jeśli obejrzycie więcej niż trzy atrakcje w dwa dni albo jeśli zamierzacie jeździć rowerem czy pływać stateczkiem. Bilet na komunikację miejską nie wydaje mi się potrzebny. Jeśli zatrzymacie się w starym centrum, wszystkie atrakcje będziecie mieli w zasięgu niewielkiego spaceru.

Wszystkie niezbędne informacje znajdziecie tu https://visit.gent.be/en/citycard-gent-buy





0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

W Brugii

Comments


bottom of page