Urodzili się tu Sean Connery i Harry Potter. Najsłynniejszy miejski pomnik przedstawia psa. Zegar przy dworcu spieszy się o trzy minuty, by podróżni zdążyli na pociąg. Jest tu też najwięcej drzew na mieszkańca i najwięcej duchów na kilometr kwadratowy. Doprawdy, czego można chcieć więcej?
Bardzo dużo ciemnej szarości, sporo czerni, plus soczysta butelkowa zieleń. Kiedy myślę o palecie barw, jaka dominuje w Edynburgu, od razu przychodzi mi na myśl szkocki tartan o wzorze nazwanym black watch. Ponieważ w black watch jest też sporo granatu, dorzuciłabym jeszcze (prawie) stale zachmurzone niebo.
Gdybym musiała wybrać miasto w Europie, w którym miałabym spędzić resztę życia, byłby to Paryż. Gdybym musiała wybrać miasto na Wyspach Brytyjskich, w którym miałabym spędzić resztę życia, byłby to Edynburg.
Rzadko które miasto ma tyle przydomków.
Dùn Èideannn, po starogaelicku, „twierdza na skale”. Dla każdego, kto stoi u stóp wzgórza z zamkiem, sprawa jest oczywista.
Ateny północy. Kierowani jak szlachetnymi ideałami Szkoci rozwijali demokrację i naukę, spróbowali też wybudować drugi Akropol (to ostatnie nie wyszło).
Miasto siedmiu wzgórz, jak Rzym. Dzięki temu jest tu tak pięknie: pagórki są zwykle bardziej malownicze od płaskiej niziny.
Auld Reekie, po szkocku, ”miejsce stare i zadymione”. Określenie pochodzące z czasów, gdy widziany z oddali Edynburg był zasnuty chmurą smogu.
Miasto duchów. Edynburg jest ponoć jednym z najbardziej nawiedzanych miejsc na świecie (chciałabym poznać osobę, która to bada). Na cmentarzu Greyfriars straszy Bloody McKenzie, duchy pojawiają się też na zamku edynburskim, w zaułku Brodie’s Close na starym mieście i pod mostem południowym.
Niedawno odkryłam, co o tym mieście pisał jeden z urodzonych w nim pisarzy i co tłumaczyłoby moją słabość do Edynburga. Robert Louis Stevenson twierdził bowiem, że „Edynburg jest tym, czym kiedyś był Paryż”.
Jeśli szukacie pomysłu na krótkie miejskie wakacje lub dłuższy objazd Szkocji, najlepiej zacznijcie od Edynburga. Łatwo tu dojechać/dolecieć, więc miasto stanowi zarówno doskonały punkt wypadowy, jak i docelowy. Poniżej opisuję moje ukochane edynburskie szlaki. Może któryś przypadnie Wam do gustu?
1. Szlak czarodziejski
Muszę zacząć od JK Rowling. Nie tylko dlatego, że jestem fanką powieści o czarodziejach (tej o londyńskich detektywach również, ale to inna historia, o której pisałam kiedyś do Zwierciadła, tutaj: https://zwierciadlo.pl/lifestyle/542274,1,londyn-sladami-bohaterow-serialu-cormoran-strike.read). Mam też wrażenie, że z Harry’ego Pottera żyje spora część miasta (wycieczki, sklepiki, kawiarnie, różnego rodzaju pamiątki). Chodząc po Edynburgu będziecie co i raz trafiać na miejsca, postaci i przedmioty związane z sagą lub jej twórczynią. Możecie ułatwić sobie sprawę i wybrać się na wycieczkę tropem Harry’ego Pottera zorganizowaną przez lokalne biuro podróży. Warto też zajrzeć do kilku miejsc, które stały się słynne dzięki autorce książki o czarodziejach, bo miejsca te są niezwykłe.
Zaczęło się jak w powieści Balzaka. Początkująca pisarka, biedna jak mysz kościelna, szukała pomieszczenia, w którym we względnym spokoju mogłaby opisywać przygody swoich bohaterów i gdzie nie grabiałyby jej dłonie.
Brytyjskie mieszkania do miejsc dobrze ogrzewanych nie należą (zwłaszcza, jeśli musimy oszczędzać), nic więc dziwnego, że JK Rowling instalowała się na długie godziny przy kawiarnianym stoliku. Pisała na przykład w The Elephant House pod nr 21 przy Victoria Street. Od razu zaznaczam, że nie da się tam dzisiaj zamówić kremowego piwa ani nawet najzwyklejszej herbaty, bo kawiarnia jest od wielu miesięcy zamknięta. Zniszczone po pożarze wnętrza są remontowane, sądzę jednak, że ponowne otwarcie jest kwestią czasu. Kawiarnia nie działa, działa natomiast strona www.elephanthouse.biz. Znajdziecie na niej zadziwiający wywiad z nieco spłoszoną JK Rowling u początku kariery, przeprowadzony w The Elephant House.
Dalszy ciąg historii był już nie balzakowski, lecz raczej w stylu Barbary Cartland. Czarodziejskie powieści sprawiły, że JK Rowling stała się bajecznie bogata. Kolejnych odcinków sagi nie musiała więc już pisać w kawiarni. Ostatni tom kończyła w warunkach luksusowych, czyli w najpiękniejszej suicie w hotelu Balmoral, na moje oko najlepszym w całym Edynburgu. Właściciele hotelu umieli się znaleźć: suita została nazwana na cześć pisarki, a na drzwiach zawieszono kołatkę w kształcie sowy. W środku do dzisiaj stoi biurko, przy którym JK Rowling kończyła Insygnia śmierci. O ile nie mogłabym z czystym sumieniem polecać noclegu w tym miejscu (chyba, że nie macie lepszego pomysłu na wydanie tysiąca funtów), to radziłabym Wam zajrzeć do hotelowej kawiarni. Na popołudniową herbatę może być w sam raz.
Na Victoria Street warto zajrzeć. Na przykład żeby popatrzeć, co media społecznościowe robią z przestrzenią miejską: na ulicy jest przez cały czas tłoczno, bo wszyscy chcą sobie tu zrobić selfie. Victoria Street jest bowiem bardzo malownicza i - być może- została opisana jako ulica Pokątna.
Ostrzegam: jest tu bardzo turystycznie. Jeśli macie dzieci w wieku potterowskim, raczej tej atrakcji nie unikniecie. Miejsc do zostawienia dowolnych sum pieniędzy jest tu kilka. Pod numerem 8 znajduje się na przykład urokliwa księgarnia John Key’s, pierwowzór - być może -księgarni Esy i Floresy. Trochę niżej przy tej samej Victoria Street, pod numerem 40, umościło się królestwo pottero-gadżetów, czyli sklep Museum Context, oferujący licencjonowane zabawki powiązane z sagą o młodocianych czarodziejach.
Zastanawialiście się kiedyś, skąd pisarze biorą nazwiska bohaterów swoich opowieści? Okazuje się, że całkiem często z cmentarza.
Na położonym w samym centrum miasta bajecznie pięknym cmentarzu Greyfriars Kirkyard przy odrobinie cierpliwości odnajdziecie kilka znajomo brzmiących nazwisk. Jest tu na przykład pochowany niejaki Tom Riddell, zmarły w 1806 roku i zasadniczo Bogu ducha winny. Mam więc nadzieję, że nie przewraca się w grobie dlatego, że jego (przekręcone) nazwisko otrzymał jeden z najbardziej wyrazistych czarnych charakterów najnowszej w historii literatury.
Jeśli będziecie mieli ochotę na dalsze poszukiwania, rozejrzyjcie się za innymi znajomymi nazwiskami na nagrobkach. Spoczywają tu bowiem Robert Potter, Elisabeth Moodie, Margaret Louisa Scrymgeour, William McGonagall oraz niejaki (niejaka?) Cruikshanks, czyli osoba, która dała imię kotu Hermiony.
Konia z rzędem temu, kto potrafi odnaleźć miejsce spoczynku wszystkich tych osób! Mapki cmentarza są kiepskie, a mapy Googla bez przerwy się gubią. Jeśli chcecie uniknąć nerwowego biegania między nagrobkami, lepiej zdecydujcie się na wycieczkę z przewodnikiem. Sporo opcji znajdziecie w Tripadvisorze i na stronie Get Your Guide.
Cmentarz Greyfriars Kirkyard jest niezwykły sam w sobie, więc polecam go Waszej uwadze nawet, jeśli z sagą o czarodziejach nie chcecie mieć nic wspólnego. Założony został przy kościele zakonu franciszkanów (noszących szare habity, zwanych więc Greyfriars). Od końca XV wieku przez czterysta lat z okładem pochowano na nim sto tysięcy osób. Greyfriars Kirkyard jest ponoć jednym z najczęściej nawiedzanych cmentarzy na świecie. Gdybyście chcieli zaczaić się na duchy, da się to zrobić, bo nekropolia otwarta jest przez 24 godziny na dobę.
Pochowani na cmentarzu mają zaiste dobre powody, by nawiedzać to miejsce. Zwłaszcza ci, których doczesne szczątki padły ofiarą gangów wykradających zwłoki. Skąd się wziął ten dziwny proceder? Z potrzeby rozwijania nauki, a ściślej: anatomii i medycyny. Studenci musieli się bowiem na czymś uczyć, a podaż ciał do sekcji była bardzo ograniczona. Wykradanie zwłok z cmentarzy trwało zatem w najlepsze przez kilkaset lat. Władze przymykały na to oko, bo rozwój medycyny leżał w interesie wszystkich obywateli. Karą za kradzież zwłok była grzywna lub krótkie więzienie. Był jednak jeden warunek - grobów nie wolno było okradać; za to bowiem groziły dużo poważniejsze konsekwencje.
By nie dopuścić do bezczeszczenia miejsc pochówku, krewni zmarłych osób urządzali nocne czuwania przy mogile, do czasu aż ciało przestawało nadawać się do sekcji. Zapewniało to kilka tygodni ciekawie zagospodarowanych wieczorów. W użyciu były też trudne do otwarcia żelazne trumny (możecie taką trumnę obejrzeć w Edynburskim Muzeum Narodowym). Bogaci mogli sobie pozwolić na mauzolea z kratami, ciężkie płyty nagrobne oraz specjalne konstrukcje z metalowych prętów, zwane mortsafe lub mortcage, uniemożliwiające dobranie się do grobu. Wiele takich wynalazków obejrzycie na Greyfriars Kirkyard.
Zwiedzając Greyfriars Kirkyard rozejrzyjcie się za widocznym z cmentarza budynkiem George Heriot’s School. To ponoć pierwowzór Hogwartu. Nie wiadomo tego na pewno, ale szkoła wygląda znajomo - poczynając od ozdobnych gotyckich wieżyczek po podział uczniów na cztery współzawodniczące ze sobą „domy”. Można ją obejrzeć tylko z zewnątrz.
W National Museum of Scotland znajdziecie figury szachowe, które - być może – zostały opisane w Kamieniu filozoficznym. Na zachętę możecie obejrzeć, jak wypadły w ekranizacji książki:
Więcej o tych niezwykłych figurach szachowych piszę w rozdziale poświęconym szlakowi artystycznemu.
2. Szlak literacki
Spacerując po Edynburgu, wpadniecie na pewno na neogotyckie mauzoleum Sir Waltera Scotta, autora m.in. powieści Rob Roy i Ivanhoe. To drugi największy na świecie pomnik poświęcony pisarzowi (większy wystawili w Hawanie, na część poety José Márti). Na budowlę można wejść (po 287 stopniach!) i podziwiać widoki. Jej autorem był architekt amator George Meikle Kemp, który nigdy wcześniej nie zaprojektował żadnego budynku. Niestety, stara prawda, że dłużej klasztora niż przeora, okazała się w jego przypadku wyjątkowo trafna: Kemp nie doczekał dokończenia budowy, bo utonął w Union Canal.
Edynburg był pierwszym miastem na świecie oznaczonym przez UNESCO jako Miasto Literatury.
Wśród wielu lokalnych muzeów znajdziecie Muzeum Pisarzy. A konkretnie, trzech pisarzy pochodzących ze Szkocji: Roberta Burnsa, Sir Waltera Scotta oraz Roberta Louisa Stevensona. Można w nim obejrzeć biurko Burnsa i konika na biegunach Stevensona (z epoki szczenięcych lat pisarza, mam nadzieję - inaczej robi się trochę dziwnie). Nie byłam w środku, więc nie mogę powiedzieć nic więcej. Mając do dyspozycji kilka dni w mieście, woleliśmy poświęcić czas na zwiedzanie innych miejsc.
The Writer's Museum, Lady Stair's Close. Otwarte codziennie, od 10 do 17. Wstęp wolny. www.edinburghmuseums.org.uk
Wspomniałam już, że JK Rowling znalazła kilka nazwisk swoich bohaterów na cmentarzu. Ale nie była wcale pierwsza. Jeśli pamiętacie Opowieść Wigilijną, pamiętacie też zapewne, że mało sympatyczny główny bohater nazywa się Ebenezer Scrooge. No i właśnie: Charles Dickens znalazł jego nazwisko na jednym z nagrobków na cmentarzu Canongate. Pisarza zaintrygowało, że na płycie było napisane: Ebenezer Scroggie – meanman (czyli zły człowiek). Dickens niedowidział albo czytał bardzo nieuważnie: nagrobek z nazwiskiem Scroggie istnieje, ale napis na nim brzmi mealman, co w czasach Dickensa oznaczało osobę handlującą zbożem. Dodam też, że na Greyfriars leży też John Watson - ale z tego, co udało mi się dowiedzieć nie wynika, by miał on związek z twórczością Conan Doyle’a.
Z Edynburga pochodzą liczni pisarze: Walter Scott od powieści historycznych, Robert Louis Stevenson od powieści podróżniczych oraz dr Jekylla i pana Hyde’a, Arthur Conan Doyle od Holmesa oraz Irvine Welsh od patologicznej młodzieży.
Gdyby jeszcze było Wam mało literackich wrażeń, możecie zajrzeć do katedry St. Giles przy Royal Mile i obejrzeć witraż na cześć poety Roberta Burnsa, zainstalowany w świątyni na początku lat 80-tych. Witraż podzielony jest na trzy części, a każda z nich nawiązuje do trzech najważniejszych tematów wierszy Burnsa: miłości do natury, miłości do ludzkości oraz miłości, kropka (symbolizuje ją emblemat róży).
3. Szlak historyczny
Jeśli spojrzycie na mapę Edynburga, zauważycie że to dwa miasta w jednym. Dość chaotyczną zabudowę Starego Miasta oddziela od regularnej siatki ulic miasta nowego szeroka arteria Princes Street. W samym sercu miasta znajduje się wzgórze z zamkiem, wielki park i główny dworzec kolejowy.
Spacer po dzielnicach z kompletnie różnych epok jest jak podróż w czasie. Odkryjecie zatem średniowieczny urok wąskich uliczek na starym mieście. Zachwycicie się (być może) dostatnim pięknem georgiańskich rezydencji w Nowym Mieście, przywodzącym na myśl klasyczną zabudowę Bath. Złapiecie oddech spacerując po pięknym parku w centrum miasta. Chłonąc atmosferę Dean Village. poczujecie się jak w dziewiętnastowiecznym miasteczku.
Stare Miasto to najstarsza dzielnica Edynburga, wznoszona od wczesnego średniowiecza wzdłuż drogi łączącej zamek edynburski z pałacem Holyrood. Słowa „wznoszona” używam celowo, bo otoczoną miejskimi murami dzielnicę można było rozbudowywać wyłącznie w górę. Ponieważ nie było miejsca na nowe budynki, dobudowywano zatem piętra do już istniejących. W efekcie niektóre domy w Old Town miały nawet i trzynaście pięter. Dużą część miasta strawił w XIX wieku pożar, ale zauważycie pewnie bardzo wysokie stare budowle, którym udało się przetrwać.
Główna ulica, Royal Mile, jest jak kręgosłup Starego Miasta. Biegnie od zamku na wzgórzu do Holyrood Palace, który jest oficjalną rezydencją rodziny królewskiej, kiedy przyjeżdża ona do Szkocji. Przy reprezentacyjnej Royal Mile znajduje się katedra, a w bok od ulicy odchodzą zaułki, zwane tu closes. Jest ich aż 80 i prawie każdy z nich ma swoją sensacyjną historię.
To chyba jasne. Królewska Mila powinna być dłuższa niż normalna mila dla plebsu. I jest: liczy sobie 1 milę i 107 metrów długości.
Po przeciwnej stronie od Royal Mile niż Nowe Miasto, znajduje się plac Grassmarket, dzisiaj miejsce rozrywki pełne pubów i restauracji. Dawniej było to mniej wesoło. Na Grassmarket poddawano kaźni złodziei, morderców i politycznych wrogów aktualnej władzy.
Edynburski zamek widać zewsząd, bo jest położony na dominującym nad miastem wzgórzu. W 1560 roku Maria Królowa Szkocji urodziła tu Jakuba VI. Wspominam o nim z dwóch powodów. Po pierwsze, był jednym z najmłodszych władców w historii: koronowano go w wieku 13 miesięcy. Więc jeszcze zanim nauczył się mówić, berbeć nosił już koronę. Po drugie, Jakub został pierwszym wspólnym królem Szkocji i Anglii w 1603 roku.
Zamek w Edynburgu wart jest osobnej wycieczki, bo można w nim obejrzeć kilka fascynujących rzeczy. Pomijam klasyczny zestaw, czyli komnaty, zbrojownie i lochy. Polecam Waszej uwadze natomiast koronne klejnoty Szkocji, najstarsze na Wyspach Brytyjskich. Zrobione ze złota, srebra i szlachetnych kamieni korona, berło i miecz mają historię jak z łotrzykowskiej powieści. W latach 1651-60 zabrano je z zamku, by nie wpadły w łapy rewolucyjnej armii Olivera Cromwella. W 1707 roku , kiedy to Szkocja i Anglia zawarły unię, klejnoty zostały zamknięte w skrzyni i zapieczętowane. W 1818 roku zostały odkryte ponownie, przez Waltera Scotta. Przy klejnotach była też niewiadomego pochodzenia srebrna różdżka (co odsyła nas po raz kolejny do JK Rowling).
Poza królewskimi klejnotami, w zamku jest przechowywany Kamień Przeznaczenia (Stone od Destiny), znany też jako Kamień ze Scone (Stone of Scone), artefakt używany przy koronacji szkockich królów. Jeśli czytaliście książki Terry’ego Pratchetta, to przypomni Wam się Kajzerka z Kamienia (czyli Scone of Stone). Skojarzenia tego trudno się potem pozbyć z umysłu, zwłaszcza, że burzliwe dzieje Kajzerki (przepraszam: Kamienia) mają w sobie pewien rys groteski, typowy dla powieści Pratchetta. Było mianowicie tak: ponieważ mistyczny kamień miał wielkie znaczenie polityczne, w 1269 roku angielski król Edward skonfiskował go Szkotom i umieścił w Westminster Abbey w Londynie. Potem wykradło go kilku dzielnych Szkotów. Nie na długo jednak - Anglicy znowu zabrali kamień do Westminsteru. Kamień przeznaczenia wrócił oficjalnie na szkocką ziemię dopiero w 1996 roku.
Nie planujcie regenerującej drzemki w środku dnia. Codziennie o godzinie 13 obudzi Was bowiem dochodzący z zamku odgłos armatniej salwy. Szkoci pielęgnują tę tradycję nieprzerwanie od 1861 roku. Nie walą z armaty tylko w niedziele, Wielki Piątek i Boże Narodzenie. I choć trudno w to uwierzyć, jest to tradycja całkiem pokojowa i w dodatku zapożyczona ponoć z Paryża. Armatni salut pełnił rolę miejskiego zegara: huk wystrzału miał pomagać załogom statków cumujących w pobliskim Leith zsynchronizować czas.
Na zamku znajduje się też niezwykły psi cmentarz - piszę o nim więcej przy okazji trasy kynologicznej.
75 proc. budynków w Edynburgu zapisanych jest w rejestrze zabytków. Więcej takich budowli ma tylko Londyn.
Nowe Miasto narodziło się z klęski. W 1745 roku wybuchło powstanie jakobickie przeciwko angielskim rządom w Szkocji. Na początku było jeden - zero dla armii powstańczej, bo Szkoci zajęli Edynburg. Po kilku kolejnych zwycięstwach szala zaczęła się jednak przechylać w stronę Anglików. Ich triumf przypieczętowała bitwa pod Culloden, w której armia szkocka poniosła sromotną klęskę. Nazwę tej miejscowości będziecie napotykać nieraz, zwiedzając szkockie zamki i inne historyczne obiekty.
Po bitwie dla Szkotów w Edynburgu było więc pozamiatane. Zostali na jakiś czas obywatelami drugiej kategorii w swoim własnym mieście. Anglicy zaś w ramach represji wybudowali New Town - piękną nową dzielnicę Edynburga, przeznaczoną dla bogatych angielskich mieszczan. Na północ od zamku wytyczono siatkę ulic, regularną prawie jak ta nowojorska. Przy ulicach wzniesiono okazałe budynki w stylu georgiańskim, mieszczące mieszkania, urzędy, sklepy i banki. Gnieżdżących się w zatłoczonym Starym Mieście Szkotów musiał zaiste trafiać szlag. Tym bardziej, że ulice Nowego Miasta otrzymały nazwy kojarzące się z angielskimi najeźdźcami: George Street (od Jerzego III), Queen Street (od królowej Charlotty, żony Jerzego), Princes Street (od książąt, synów króla).
Tymczasem na budowie New Town zyskało całe miasto i przy okazji duża część Szkocji. Anglicy nie szczędzili bowiem środków na rozwój instytucji naukowych i kulturalnych. Wyjazd do Edynburga przyciągał zatem uczonych i artystów jak dzisiaj wyjazd do MIT czy na artystyczne stypendium do Wenecji. W Edynburgu pracowali na przykład David Hume (filozof) i Adam Smith (ekonomista). W epoce przemysłowej największym ośrodkiem szkockiego przemysłu zostało Glasgow, za to Edynburg stał się centrum nauki i kultury. I wiecie co? Dzisiaj widać, kto lepiej na tym wyszedł. Glasgow jest miastem częściowo zrujnowanym (choć niepozbawionym uroku, o czym napisałam w osobnym poście, tutaj: https://www.grandtourblog.info/post/wszystko-w-kratk%C4%99). Edynburg prosperuje natomiast bez większych problemów i patologii.
W 1824 roku w Edynburgu powołano pierwszą zorganizowaną brygadę przeciwpożarową.
Dzisiaj pewnie byście nie zgadli, że soczyście zielone ogrody były kiedyś podłym bagnistym ściekiem. Znajdowało się to bowiem jezioro Nor’Loch, ponure miejsce służące mieszkańcom do wyrzucania ekskrementów ludzkich i zwierzęcych. Było też ono ostatnim etapem przygody na tym padole dla co bardziej pechowych osób: napadniętych podróżnych, skazanych na śmierć przestępców oraz czarownic, które tu poddawano wymyślnym próbom, a następnie topiono.
Mimo nienajlepszej sławy, jezioro stanowiło źródło wody dla lokalnej ludności. Oczekiwana długość życia w tej okolicy nie była chyba zbyt imponująca – nadszedł więc moment, kiedy postanowiono niehigienicznego wodnego zbiornika się pozbyć. Przypomina mi to scenę z Poszukiwany, poszukiwana, w której podejmowana jest decyzja o przeniesieniu nieporęcznego jeziora w inne miejsce. Fikcja fikcją, tymczasem bagnisko zostało zasypane w XVIII wieku. W jego miejscu powstały bujne ogrody.
Na samym środku Princes Street Gardens znajduje się The Mound – sztucznie usypane wzgórze, które kiedyś pełniło rolę grobli łączącej Stare i Nowe Miasto ponad bagnami jeziora Nor‘Loch. Dzisiaj na wzgórzu mieści się siedziba Bank of Scotland, a także dwie ważne instytucje kulturalne: Royal Scottish Academy oraz National Gallery of Scotland.
Wspomniałam na samym początku, że Edynburg był nazywany Atenami Północy. Przedstawiciele oświeceniowej elity, chcąc krzewić antyczne ideały, wpadli na pomysł wybudowania pomnika ku pamięci poległych w wojnach napoleońskich. Monument miał być kopią ateńskiego Partenonu, a na jego miejsce – po licznych dyskusjach – wybrano Calton Hill, wzgórze na wschód od Princes Street. Ogłoszono narodową zbiórkę pieniędzy i w 1826 roku rozpoczęto budowę. Po trzech latach prace nad National Monument zarzucono, z braku funduszy i ogólnego entuzjazmu. Dzisiaj budowla pełni głównie rolę malowniczego obiektu wychodzącego doskonale na zdjęciach.
Jeśli poczujecie zmęczenie wielkim miastem, wybierzcie się do Dean Village. To zaledwie kilka minut spaceru od Princes Street, a będziecie mieli wrażenie, że jesteście w sielskim miasteczku. Wioska o nazwie The Water of Leith Village funkcjonowała tu już w XII wieku. Z prostego powodu: położona była nad brodem umożliwiającym przejście przez rzekę. Na brzegach budowano zaś młyny zaopatrujące miasto w mąkę. Dlatego na niektórych fasadach znajdziecie takie emblematy, jak kłosy lub piekarskie łopaty.
W XIX wieku, wraz z rewolucją przemysłową, w wiosce pojawiły się też przędzalnie i garbarnie. Potem dzielnica zaczęła podupadać i dopiero pod koniec XX wieku zaczęła się jej rewitalizacja. Dzisiaj wiele osób marzy o posiadaniu tutaj mieszkania. Z Dean Village jest też bardzo blisko do Scottish National Gallery of Modern Art - można by więc zwiedzanie obu atrakcji połączyć.
4. Szlak kynologiczny
Mój ulubiony. Szkoci kochają psy i umieją dać temu wyraz. Miejsc związanych z niezwykłymi psiakami znajdziecie więc w Edynburgu sporo.
Zacznijmy od psiego cmentarza na zamku. Miejsca tego nie można zwiedzać, ale widać je doskonale z tarasu, na którym stoją działa. Żołnierze stacjonujący na zamku chowali tu swoich pupili od 1837 roku. Był to czas wstąpienia na tron królowej Wiktorii, która kochała zwierzęta: podczas jej panowania upowszechnił się na przykład zwyczaj trzymania psów w domach. Pierwszym psem pochowanym na tym skrawku ziemi był przypuszczalnie Fido, pies zarządzającego zamkiem oficera. Najstarszy napis, który jeszcze da się odczytać, pochodzi z 1881 roku i wspomina sunię Jess, wychowującą się przy oddziale 42th Royal Highlanders nazywanych Black Watch (czyli czarną strażą). Ostatnim pochowanym tu psem był Winkle, ulubieniec gubernatora zamku, który odszedł do krainy wiecznych kiełbasek w 1980 roku (pies, nie gubernator).
Cmentarz Greyfriars Kirkyard pojawił się już w kontekście szlaku czarodziejskiego. Ale znajduje się też na nim niezwykły nagrobek psa.
Bobby, pies rasy Sky terrier, należał do policjanta Johna Graya. Pan i pies cieszyli się swoim towarzystwem zaledwie przez dwa lata - po czym John Gray umarł, a Bobby położył się na jego grobie i odmówił przeprowadzki. Spędził tak czternaście lat. Wstawał tylko na odgłos wystrzału o godzinie 13, szedł do zaprzyjaźnionego sierżanta, który go karmił, po czym wracał na cmentarz. Jak to się stało, że po psa nie przyszedł żaden hycel ani nikt w tym rodzaju? Bobby oczarował wielu mieszkańców miasta oraz jedną ważną osobistość. William Chambers, wpływowy edynburski polityk i naukowiec (który ma w mieście swój pomnik i ulicę), załatwił z radą miejską, by Bobby mógł zostać na swoim posterunku w Greyfriars Kirkyard. Dodam, że Chambers był też przewodniczącym Szkockiego Towarzystwa Zapobiegania Okrucieństwu wobec Zwierząt, więc nic nie jest przypadkowe.
Bobby został pochowany na cmentarzu. Jego nagrobek zauważycie wchodząc bramą od strony National Museum of Scotland i pubu Greyfriars Bobby’s Bar. Przy Bobbym leży też jego pan oraz niejaki James Brown Sexton, określony jako „przyjaciel Bobby’ego”.
Greyfriars Cemetery Kirkyard, Greyfriars Place. Cmentarz otwarty jest zawsze. Godziny otwarcia kościoła najlepiej sprawdzać na bieżąco w Internecie. www.greyfriarskirk.com
W Galerii Narodowej na The Mound znajdziecie obraz przedstawiający miłego z wyglądu teriera. Sam obraz nie wyróżnia się jednak niczym aż tak specjalnym, by wisieć obok mistrzów takich jak Goya czy Tycjan. O co więc chodzi? Ano, jak zwykle o pieniądze. Ale też o miłość. Było bowiem tak: w 1919 roku James Cowan Smith przeznaczył 52 tysiące funtów z okładem (dzisiejsze 2 miliony) na zakupienie dzieł sztuki do Narodowej Galerii w Edynburgu. Pod jednym warunkiem: portret jego ukochanego psiaka miał być częścią stałej ekspozycji. Muzeum dotrzymało umowy. Zakupiono obrazy wielkich mistrzów, a portret Calluma zawisł na ścianie galerii. I to wcale nie pod sufitem w ciemnym zakątku czy pod schodami w drodze do toalety, tylko w miejscu, gdzie jest doskonale wyeksponowany.
5. Szlak artystyczny
Ograniczę się do trzech miejsc, które bardzo Wam polecam. Zwłaszcza jeśli lubicie historię, sztukę oraz historię sztuki.
National Gallery of Scotland, kiedy oglądałam ją po raz pierwszy, wywarła na mnie wrażenie radosnego chaosu. Za drugim razem było lepiej. Muszę przyznać, że zbiory obrazów ma imponujące. Wiszą tu obrazy El Greco, Velazqueza, Tycjana, Moneta, Gauguina, a do tego Madonna z dzieciątkiem da Vinci. Ponieważ każdy wie, jak wygląda Velazquez i tym bardziej da Vinci, pokażę Wam kilka moich ulubionych obrazów twórców mniej znanych, ale świetnych.
Takich jak na przykład Wielebny na łyżwach, promieniejący spokojem i pogodą ducha. Malarz namalował podobno księdza dla swojej przyjemności, a obraz sprezentował wdowie, po śmierci wielebnego.
W galerii znajdziecie też ten fascynujący portret. Jest na nim żona malarza, nauczycielka (siłą charakteru przypomina mi babę od biologii w podstawówce). Obraz powstał w tym samym roku, w którym brytyjskie kobiety uzyskały prawo głosu dokładnie takie samo, jakie od dawna posiadali mężczyźni.
Trzecia do zestawu jest - jak dla mnie absolutnie czarująca - Berenika Henrie’go Martina. Malarz inspirował się ponoć opowiadaniem Edgara Allana Poe, które czarujące już raczej nie jest. Jest w nim mowa o mężczyźnie, który odwiedza grób zmarłej na tajemniczą chorobę Bereniki, po czym znajduje w swoim domu szkatułkę z jej zębami.
National Galleries of Scotland / National, The Mound, otwarte codziennie od 10 do 17, wstęp wolny (wstęp na wystawy czasowe bywa płatny). www.nationalgalleries.org
Druga galeria warta obejrzenia znajduje się nieco dalej od centrum, ale dojeżdżają do niej miejskie autobusy, posiada też wygodny parking. To miejsce, w którym obejrzycie świetną sztukę nowoczesną. Zaczyna się całkiem dobrze, bo jeszcze zanim wejdziecie na teren galerii, napotkacie tę niezwykłą postać Antony’ego Gormleya ↓↓↓
W parku otaczającym muzealne budynki znajdziecie fantastyczną wystawę rzeźb, autorstwa m.in. Henry’ego Moore’a, Barbary Hepworth i Joana Mirò.
W środku jest równie interesująco. Można na przykład spędzić sporo czasu kontemplując niepokojący świat przedstawiony na czarno-białych linorytach Ade Adesiny.
Znalazłam też obraz mojej ukochanej Remedios Varo ↓↓↓
Największą atrakcją galerii jest jednak dla mnie studio Eduarda Paolozziego. Artysta miał dwie pracownie w Londynie – w edynburskim muzeum znajdziecie przeniesione tu studio z Chelsea. Wygląda to tak:
Paolozzi podarował Szkockiej Galerii Narodowej trzy tysiące rzeźb (głównie odlewy z gipsu), dwa tysiące rysunków i szkiców oraz kilka tysięcy książek, gadżetów, modeli, zabawek, czasopism itp. drobiazgów, które służyły mu do pracy. Żeby obejrzeć studio, trzeba wcześniej zabukować termin wizyty przez Internet. O umówionej godzinie pracownik galerii otworzy przed Wami drzwi Sezamu: za nimi znajduje się niesamowita, kipiąca kreatywnością przestrzeń. Jeśli będziecie mieli okazję, nie omijajcie.
National Galleries of Scotland / Modern , 73 & 75 Belford Road, otwarte codziennie od 10 do 17, wstęp wolny. www.nationalgalleries.org
Trzecie ważne miejsce na kulturalnej mapie Edynburga oglądałam najkrócej, bo gonił nas czas. Zależało mi jednak, by tam zajrzeć z powodu pewnego intrygującego eksponatu. Tego ↓↓↓
Szachy są bardzo stare: zrobiono je w XII lub XIII wieku, z kłów morsa i zębów kaszalota. Nie są szkockie, lecz najprawdopodobniej pochodzą z Norwegii. Podobny zestaw wyrzeźbiono bowiem w Trondheim, a styl figur przypomina rzeźby w średniowiecznych norweskich kościołach.
Szachy w doskonałym modelu 3D obejrzycie tutaj:
Szachy zakopano wraz z wielkim skarbem na wyspie Lewis z archipelagu Hebrydów, będącym w XII-XIII wieku pod panowaniem Skandynawów. W skarbie były cztery zestawy do gry w szachy oraz inne gry planszowe. Nie wiadomo, gdzie dokładnie skarb został wykopany. O jego istnieniu świat się dowiedział wiele miesięcy po jego odkryciu, kiedy to szachowe figury zaczął wyprzedawać niejaki pan Ririe. Żeby pozbierać kolekcję zebraną w szkockim muzeum, trzeba było wykupywać figurki z prywatnych kolekcji.
Kolekcja kościanych szachowych figur nie jest bynajmniej jedynym fascynującym eksponatem w National Museum of Scotland. Można w nim też na przykład zobaczyć maszynę tkacką służącą między innymi do wyrabiania tartanu.
National Museum of Scotland, Chambers Street. Otwarte codziennie, w godz. 10-17. www.nms.ac.uk
6. Szlak przyrodniczy
W Edynburgu na jednego mieszkańca przypada najwięcej drzew ze wszystkich miast w całej Wielkiej Brytanii.
No doprawdy. Jeżdżąc po Szkocji miałam raczej wrażenie, że to kraina drwali w ciężkiej manii. Ale być może rządza wycinania wszystkiego, co ma pień, zatrzymuje się na rogatkach Edynburga. W mieście jest też 112 parków, więc poczujecie się tu jak w górskim sanatorium. Moja ulubiona przyrodnicza trasa obejmuje jedną atrakcje w centrum miasta, jedną trochę oddaloną od centrum, do trzeciej zaś trzeba dojechać autobusem.
Zacznijmy od Tronu Artura. Miejsce nazwano imieniem legendarnego króla, który ponoć siedział tu i patrzył, jak jego walczące w dolinie wojska dostają łupnia. Skała o charakterystycznym kształcie pochylonego stołu jest w gruncie rzeczy wygasłym wulkanem. Bez obaw jednak, ostatni wybuch był ponad 340 mln lat temu. Masyw ma 251 metrów wysokości. Nie jest to więc Mont Blanc, ale wchodząc na szczyt można się nieźle zmachać.
Od zamku edynburskiego do początku trasy na Tron Artura będziecie mieli do przejścia półtora kilometra. Bardzo łatwo tu trafić: schodząc wzdłuż Royal Mile, miniecie najpierw ultranowoczesny budynek Parlamentu, potem starodawny budynek pałacu Holyrood, a następnie dotrzecie do początku trasy nazwanej Radical Road, która prowadzi na szczyt Tronu Artura. Do przejścia jest nieco ponad dwa kilometry, co zajmuje mniej więcej pół godziny. Wędrówka nie jest wymagająca, ale pamiętajcie o dobrych butach oraz odpowiednim ubraniu osłaniającym przed słońcem/wiatrem/deszczem. Dobrze mieć też coś do picia, bo na trasie już się w wodę nie zaopatrzycie. Mnie Tron kojarzył się raczej z łysą górą - bo jest tu bardzo pusto. Widoki na miasto i na zatokę Forth warte są jednak wysiłku.
Kolejna ciekawostka znajduje się w centrum miasta i związana jest z naszym bohaterskim żołnierzem na obczyźnie, który miał życiorys krótki, lecz treściwy.
Żył lat 22, służył w 2 Korpusie Polskim armii generała Andersa i dochrapał się stopnia kaprala. Po dramatycznej śmierci matki (została zastrzelona) został adoptowany przez polskich żołnierzy maszerujących z Iranu do Palestyny. Lubił ponoć kąpiele pod prysznicem i podróże w szoferce ciężarówki. Miał też swoje wady: zdarzało mu się wyjadać zapasy jedzenia i podkradać damską bieliznę. Przejawiał też słabość nie tylko do słodyczy, ale także do alkoholu i papierosów. Przebył szlak bojowy z armią Andersa, od Iranu, przez Irak, Palestynę i Egipt po Włochy - i tam uczestniczył w bitwie pod Monte Cassino, gdzie pomagał w przenoszeniu ciężkiej amunicji. Był członkiem Polskich Sił Zbrojnych do 1947 roku - był wtedy w Wielkiej Brytanii, gdzie objęła go demobilizacja. Mieszkał w Edynburgu, gdzie został honorowym członkiem Towarzystwa Polsko-Szkockiego. Resztę życia - czyli 16 lat po przejściu do cywila - spędził za kratami. Nie za karę. Wojtek był bowiem niedźwiedziem i mieszkał w zoo.
Koniec życia Wojtek miał smutny. Ponieważ wolał towarzystwo ludzi od misiów, musiał mieć w zoo osobną klatkę, ciasną i niewystarczającą na potrzeby dorosłego niedźwiedzia. Zoo w Poznaniu chciało Wojtka sprowadzić do siebie, gdzie szykowano mu wielki wybieg. Okazało się jednak, że miś znalazł się w samym środku przepychanki między władzami PRL, a opiekującymi się Wojtkiem żołnierzami na uchodźctwie. W jej efekcie niedźwiedź dokonał żywota w klatce o powierzchni 10 m kwadratowych.
Trzecia przyrodnicza atrakcja Edynburga leży za miastem. Warto jednak na nią wygospodarować pół dnia - jest to bowiem miejsce, w którym można obserwować foki i maskonury. Jak to zrobić? Po pierwsze, zabukować (z wyprzedzeniem!) wycieczkę łodzią wypływającą z South Queensferry Harbour. Po drugie, wsiąść do autobusu nr 43 w centrum Edynburga, który w około 40 minut dowiezie Was na miejsce. Po trzecie, zameldować się na Hawes Pier, skąd łodzie ruszają w stronę Inchkeith Island. To tam co roku w listopadzie rodzi się około pięciuset bobasów z gatunku foka szara. Wycieczka połączona z obserwacją fok trwa około trzech godzin. Miedzy kwietniem a końcem lipca warto zabukować rejs łodzią typu RIB. W ramach morskiego safari będziecie mieli szansę spotkać foki, maskonury i rozmaite ptactwo wodne.
Okolica jest przepiękna, bo w tym miejscu zatoki spotykają się aż trzy mosty, każdy z innej epoki. Najstarszy, The Forth Bridge, jest z końca XIX wieku, ma kolor żywej czerwieni. Jeżdżą nim pociągi. Forth Road Bridge, otwarty w 1964 roku, to jeden z najsłynniejszych mostów wiszących na świecie. Mogą się po nim poruszać piesi, rowerzyści samochody. Najnowszy, Queensferry Crossing, działa od 2017 roku i jest mostem samochodowym.
Więcej informacji na temat rejsów łodzią tutaj: www.maidoftheforth.co.uk/
Więcej o mostach znajdziecie tutaj: www.theforthbridges.org
7. Szlak kulinarny
Dwie największe kulinarne atrakcje w Edynburgu są dla mnie niejadalne. Pierwsza z nich to haggis, specjał sporządzany z baranich wnętrzności, który opisałam w tym poście https://www.grandtourblog.info/post/wszystko-w-kratk%C4%99.
W czasie Burns Night Szkoci jedzą haggis i recytują Odę do Haggisa, przypisywaną najsłynniejszemu szkockiemu poecie.
I wcale nie szkodzi, że Burns jej ponoć wcale nie napisał, a haggis jest przysmakiem importowanym z Norwegii.
Jeśli owcze żołądki wypchane owczymi płuckami Wam nie wystarczają i chcielibyście je zagryźć naprawdę dziwnym deserem, to spróbujcie pychotki nr 2, czyli marsów w głębokim tłuszczu. Smażone w cieście batoniki mars były na początku (czyli w latach 90-tych) kulinarnym żartem. Życie bywa jednak dziwne, więc smażone marsy awansowały do rangi lokalnego specjału.
Jak to dobrze, że edynburskie kulinaria nie ograniczają się do tego, co opisałam powyżej! W mieście znajdziecie sporo restauracji serwujących ostrygi. Będziecie w nich mieli wybór kilku gatunków będących lokalną specjalnością. Nie spożywam, więc nie mogę w tej sprawie służyć radą. Na szczęście oprócz ostryg są tu też doskonałe ryby. To rzecz wyjątkowa: mam bowiem wrażenie, że znalezienie w Szkocji restauracji z bogatym wyborem rybnych dań jest prawie równie łatwe jak wypatrzenie Nessie w Loch Ness.
Pisałam już, że na herbatę warto zajrzeć do hotelu Balmoral. W Nowym Mieście godne polecenia jest The Dome, eleganckie miejsce serwujące bardzo przyjemną afternoon tea.
Poszukujący atrakcji wieczornych i wysokoprocentowych znajdą w Edynburgu multum barów serwujących lokalne specjalności ,czyli whisky i gin. W ramach wychowania w trzeźwości nie będę polecać - spragnieni na pewno sami trafią.
Kilka turystycznych porad
Kiedy jechać?
Miasto znajduje się na tej samej szerokości geograficznej, co Moskwa. Klimat jest tu jednak znacznie przyjemniejszy. Oznacza to, że w zimie nie doświadczycie raczej siarczystych mrozów (temperatura w dzień nie spada często po niżej zera), latem zaś ominą Was największe upały. Byłam w Edynburgu na samym początku zimy i w środku lata – za każdym razem pogoda była znośna. Nie jest to jednak Lazurowe Wybrzeże, więc zawsze warto spakować coś ciepłego i przeciwdeszczowego. Przygotujcie się też na to, że niezależnie od pory roku będzie wietrznie. Najwięcej turystów w Edynburgu jest w lecie, kiedy w mieście odbywają się rozliczne festiwale. W sierpniu odbywa się Fringe Festival, podobno największy festiwal na świecie.
Gdzie spać?
Miasto ma bardzo bogatą bazę noclegową. Spokojniejsze miejsca znajdziecie w Nowym Mieście. W obrębie Starego Miasta będzie raczej tłoczno i głośno. Nam sprawdziły się też noclegi w nowoczesnej, centralnie położonej dzielnicy w okolicach University of Edinburgh.
Jak przemieszczać się po mieście?
Najlepiej pieszo. Edynburg jest miastem raczej kompaktowym i większość atrakcji znajduje się w odległości krótkiego spaceru jedna od drugiej. Jest też gęsta i doskonale działająca sieć połączeń autobusowych. Za przejazd można zapłacić kartą bankową – wystarczy przy wsiadaniu przyłożyć ją do maszyny przy kabinie kierowcy. Do płatności za przejazd da się też użyć Apple Pay lub Google Pay w telefonie.
Commentaires