Ograniczyć zwiedzanie Nowego Jorku do Manhattanu to jak zjeść wisienkę na torcie. Bo w tej najmniejszej z pięciu dzielnic miasta jest najwięcej do obejrzenia.
Nie napiszę tu o rzeczach, za którymi nie przepadam lub na które szkoda czasu. Nie będzie o przedstawieniach na Broadwayu, zakupach, hot dogach, Times Square i byku na Wall Street, pod którego prywatnymi częściami ciała robią sobie zdjęcia setki turystów.
Będzie za to o przyjemnych rzeczach, które można zrobić w tym niesamowitym miejscu. Niektóre z nich są bezpłatne, inne - jak bilety do muzeów (które zasługują na osobny post) i wieżowców - kosztują dość słono. Ograniczę się zatem do rozrywek wartych, moim zdaniem, swojej ceny. A na pocieszenie dodam, że kawa na Manhattanie jest tańsza niż w Warszawie.
1. Wieżowce
Czy to nie jest aby jedna z rzeczy, po które się jedzie do Nowego Jorku? Wjazd na taras widokowy na którymś z drapaczy chmur to całkiem niezły wstęp do zwiedzania miasta. Panorama rozciągająca się z setnego piętra przypomina bowiem mapę Googla na żywo.
Wjazd windą na setne piętro kosztuje 40-80 dolarów, czyli mniej więcej tyle, ile bilet na pociąg relacji Nowy Jork-Waszyngton.
I obie podróże warto zrobić (o Waszyngtonie będzie przy innej okazji). A odżałować fundusze na wjazd na setne piętro trzeba, jeśli fascynują Was metropolie. W żadnym innym miejscu nie ma lepszego widoku, i nawet Burj Khalifa może się schować. U stóp będziecie mieli bowiem to niezwykłe miasto. A Dubaj, z całym szacunkiem, może Nowemu Jorkowi co najwyżej wiązać sznurowadła.
Wieżowców z tarasami widokowymi jest do wyboru kilka. Na przykład Edge na Hudson Yards, najwyższy taras widokowy na półkuli północnej (tak piszą o sobie w Internecie). Niestety, dla mnie odpada, bo to szklany trójkąt zawieszony nad stupiętrową przepaścią. Nie ma opcji, żebym weszła na coś takiego. Z pełnym przekonaniem mogę natomiast polecić dwa tarasy, na których byłam: One World Observatory w dzielnicy finansowej na dolnym Manhattanie i oraz Top of The Rock na 70 piętrze Rockefeller Center. Bardzo zachęcająco wygląda też Empire State Building w Midtown.
Pomnik na sto pięter
W miejscu dawnych bliźniaczych wież znajduje się dziś najwyższy z całego lasu nowojorskich wieżowców, nazwany One World Trade Center. Patrząc na niego zrozumiałam, dlaczego musiał zostać zbudowany.
Ciemny wodospad, piękny i przygnębiający jak ostateczne pożegnanie, w oczywisty dla mnie sposób potrzebował uzupełnienia. Dowodu na istnienie, symbolu odrodzenia, znaku, że Nowy Jork się nie boi. Najwyższy budynek w mieście można zatem widzieć jako jego najbardziej wzniosły pomnik. Albo też jako monumentalny środkowy palec, jak kto woli.
Pięknie odbijająca chmury smukła budowla ma 541 metrów wysokości. Bez anteny - „zaledwie” 417. Antena była potrzebna ze względów technicznych, ale także z powodu symboliki. Liczba 541 niewiele mówi, ale przeliczona na stopy daje 1776. A to już czytelne nawiązanie do roku pańskiego 1776, w którym podpisano Deklarację Niepodległości.
Największe oblężenie tarasu przypada na porę tuż przed zachodem słońca. Widoki są wtedy spektakularne. I tutaj uwaga: miasto wygląda czarownie, ale zdjęcia wychodzą słabo, bo światła odbijają się w szklanych taflach. Na wieczorne sesje zdjęciowe lepiej zatem wybrać Empire State Building, gdzie taras jest pod gołym niebem.
One World Observatory, 285 Fulton Street. Bilety w cenie 44-74 $. Warto je zarezerwować wcześniej, bo nie trzeba wtedy czekać w kolejce do kasy na dole. Wejście wyznaczone jest na konkretną godzinę lub przedział godzin, w przypadku nieco droższej opcji niż podstawowa. www.oneworldobservatory.com
Antyczna kolumna i zeppeliny
Oddany do użytku w 1931 roku budynek przez ponad czterdzieści lat był najwyższy w Nowym Jorku. Spacerując po Manhattanie będziecie często widzieć z daleka jego srebrzystą iglicę w stylu art deco, przy której miały niegdyś cumować sterowce. Ani jeden sterowiec przy niej nigdy nie zacumował, bo rzecz okazała się zbyt ryzykowna - ale informacja działa na wyobraźnię, prawda?
W 1978 roku New York Road Runner Club zorganizował bieg na szczyt budynku (do pokonania jest 1500 stopni). I rozpoczął tradycję, która trwa do dzisiaj.
Najstarsze amerykańskie wieżowce budowane były według prostego wzoru: bierzemy renesansową kamienicę i wyciągamy ją, ile się da, do góry. Empire State przypomina też coś innego - a mianowicie klasyczną kolumnę. Ma pięciopiętrową szeroką podstawę, trzon składający się z 81 kondygnacji oraz 16 piętrowy kapitel. Oczywiście, większości kolumn nie wieńczy zwykle 60 metrowa iglica z piorunochronem oraz licznymi antenami.
Przy budowie Empire State Building zużyto 1886 metrów stalowych lin do wind oraz 609 tysięcy metrów kabli.
Na 86 piętrze budynku znajduje się taras, z którego można podziwiać miasto. I tam warto się wybrać, żeby zrobić zdjęcia. Na 102 piętrze jest jeszcze inny taras, przeszklony. Można go zwiedzić za dopłatą.
Empire State Building, 20W 34th St. Czynny codziennie od 10 do 22. Bilety w cenach 44-79$. www.esbnyc.com
„Istnieje przekonanie, że kiedy powstaje nowy drapacz chmur roszczący sobie prawo do tytułu najwyższego budynku świata, zbliża się krach ekonomiczny. Singer Building i Met Life Building powstały przed paniką bankową 1907 roku. Woolworth Building wzniesiono przed kryzysem 1913 roku. World Trade Center i Sears Towers otwarto w czasie kryzysu naftowego 1973 toku (…). [Bank of Manhattan Trust Building, Chrysler Building i Empire State Building] wznosiły się and niższymi budynkami niczym wykresy rosnących kursów akcji. W 1930 roku stały się ironicznym symbolem straconych nadziei”.
Ben Wilson, Metropolis. Największy wynalazek ludzkości, wyd. Czarna Owca 2022.
Muzeum wieżowców
Żeby je odnaleźć, trzeba się wysilić. Muzeum nie jest bowiem dobrze oznaczone, a mieści się na parterze raczej niewyróżniającego się biurowca. To jedno z nielicznych nowojorskich muzeów, do którego wstęp jest bezpłatny. Czas wizyty można zarezerwować z wyprzedzeniem. Kiedy my tam trafiliśmy, tłum nie szturmował wejścia, ale kto wie.
Wyobrażałam sobie, że akurat w Nowym Jorku wystawą na temat wieżowców można zapełnić kilka pięter. Tymczasem muzeum okazało się rozczarowująco niewielkie. Jeśli macie wolną chwilę, warto tu jednak zajrzeć (ale nie rezygnujecie dla tego miejsca z Whitney Museum czy MoMA). Z niedużej ekspozycji można się bowiem sporo dowiedzieć o drapaczach chmur. Znajdziecie tu rozmaite smaczki, nie tak łatwe do odnalezienia w innych źródłach.
„Nic dziwnego, że Batman i Superman tak szybko zdobyli popularność. Byli tworami Wielkiego Kryzysu, gdy rozkwitła zorganizowana przestępczość, pojawiły się utopijne wizje miast przyszłości, a jednocześnie narastał lęk przed światem bezdusznych wieżowców.”
Ben Wilson, Metropolis. Największy wynalazek ludzkości.
W muzeum poczytacie o rywalizacji na wieżowce między Nowym Jorkiem a Chicago (prawie jak między Warszawą a Krakowem lub szkołą falenicką i otwocką) oraz o wiecznej dyskusji na temat definicji drapacza chmur. Rozważania, gdzie kończy się wysoki budynek a zaczyna wieżowiec, są doprawdy fascynujące, choć to raczej problem pierwszego świata.
Jednym z ważnych parametrów wieżowca jest jego smukłość, czyli relacja wysokości do szerokości. Budynek staje się wieżowcem wtedy, gdy jego wysokość równa jest co najmniej dziesięciokrotności szerokości. Skomplikowane? No to przypomnijcie sobie, jak wygląda 30-centymetrowa linijka. To właśnie wieżowiec w mikroskali.
W panoramie Manhattanu wypatrzycie sporo takich budynków. Wieże, których smukłość wyrażona jest proporcją 1/15 wydają mi się potworne. W Muzeum wieżowców wyczytaliśmy informację, że cienkie jak zapałki budowle muszą mieć na szczycie przeciwwagę - ważące półtorej tony wahadło, które stabilizuje szczyt budynku. Inaczej budowla odchylałaby się mocno od pionu, a jej mieszkańcy zdjęci morską chorobą rzygaliby (pardon my french) jak koty.
The Skyscraper Museum, 39 Battery Pl. Otwarte od środy do soboty w godzinach 12-18. www.skyscraper.org
2. Parki
Manhattan nie jest zielonym miastem. Choć i owszem, traficie zapewne na tonące w cieniu starych drzew uliczki w Greenwich Village, przejdziecie się wśród luksusowo wysadzanej magnoliami i drzewkami wiśniowymi Park Avenue, zauważycie bujne tropikalne ogrody w lobby biurowców. Prawdziwy wielki park jest tylko jeden. Ale za to jaki!
Nowy Jork, rozrastający się dynamicznie od końca XIX wieku, był miastem do przemieszczania się, a nie do spacerów. W latach 1800-1880 liczba ludności podwajała się co dziesięciolecie. Pierwszym zmartwieniem było więc znalezienie sobie mieszkania i zatrudnienia, a nie parku do rekreacji.
Jedyne otwarte przestrzenie można było znaleźć na cmentarzach. Ludzie chodzili tam zatem tak jak my teraz chodzimy do parku (nie ma to jak rodzinny piknik na czyimś nagrobku). W pewnym momencie stało się jasne, że bez zieleni miasto się udusi - i pojawił się pomysł na stworzenie ogromnego parku. Trafił na podatny grunt, tym bardziej, że taka inwestycja bardzo podnosiła wartość domów położonych wokół zielonej oazy.
Park Centralny
Tereny, z których dawało się wykroić działkę pod miejski park znaleziono na ówczesnych obrzeżach miasta. Nieatrakcyjny nieużytek był zamieszkany przez sporą grupę imigrantów. Na terenie dzisiejszego parku mieściła się bowiem osada Seneca Village, nieźle funkcjonująca społeczność złożona z Afroamerykanów i Irlandczyków. Ludzie mieszkali tam w 50 domach, funkcjonowały trzy kościoły i dwie szkoły. Chodziła do nich większość lokalnych dzieci w wieku od 4 do 13 lat. Kiedy rząd przymusowo wykupił ziemie od mieszkańców, powszechna sympatia była po stronie wysiedlonych. Nawiasem mówiąc, przeczytałam, że stan Nowy Jork zapłacił więcej za tereny pod Central Park, niż Stany Zjednoczone zapłaciły Rosjanom za Alaskę (co odbyło się mniej więcej w tym samym czasie). Nie wiem natomiast, kto zgarnął większość kasy, bo byli mieszkańcy Seneca Village jakoś nie stali się bogaczami.
Central Park ma większą powierzchnię niż księstwo Monako. Ale nie jest największym parkiem w Nowym Jorku – większy jest Pelham Bay Park na Bronksie.
Zielona oaza została zaprojektowana jako przeciwieństwo otaczającego ją miasta. Jest pełna krętych ścieżek, bardzo odmiennych od geometrycznej siatki ulic. Podobno miało to zapobiegać urządzaniu wyścigów konnych (na tej samej zasadzie, co dziś ścigają się w centrach miast nielegalni rajdowcy). Jak by nie było, tylko jedna aleja ma kształt linii prostej - jest nią The Mall.
W parku stoi ponad dziesięć tysięcy ławek. Są tu korty tenisowe, wielki staw, a płytkie jeziorka zimą zamarzają w naturalne lodowiska.
Urządzanie Parku Centralnego było potężnym przedsięwzięciem. Odbywało się wielkie przemieszczanie ziemi i wielkie sadzenie, a przy kształtowaniu terenu zużyto ponoć więcej prochu niż podczas bitwy pod Gettysburgiem. Przy wszystkich tych pracach zatrudnionych było dwadzieścia tysięcy robotników, z których zginęło pięciu, co postrzegano wówczas jako sukces.
W parku jest sporo pomników. W tym kilka zadziwiających. Na przykład grupka postaci z Alicji w Krainie Czarów siedzących na wielkim grzybie. Pokazanie tego dzieciom zapewnia moim zdaniem serię nocnych koszmarów.
Poza satrapami z różnych dziwnych i nieszczęśliwych państw, postaci przedstawiane na pomnikach zwykle nie są obecne przy ich uroczystym odsłonięciu, bo zwykle nie żyją. W przypadku psa o imieniu Balto było inaczej. Pies był obecny na ceremonii odsłonięcia swojej podobizny. A pomnik postawiono w 1925 roku, w podzięce psom pociągowym, które pomogły dostarczyć lekarstwa na dyfteryt ludziom odciętym od świata przez burzę śnieżną na Alasce.
Z patriotyczną dumą dodaję też, że w parku stoi konny pomnik Władysława Jagiełły. Pozostał tu po światowej wystawie z 1939 roku i jest ponoć największym pomnikiem w parku.
Bryant Park
Może dziwnie to zabrzmi, ale jednym z najatrakcyjniejszych miejsc w tym parku wydaje się być szalet. Łatwo go namierzyć, bo do wejścia stoi zwykle kolejka. Zabytkowy budyneczek przy 42 ulicy, ozdobiony fryzem i kamiennymi girlandami uznano za złoty standard miejskich toalet. Po remoncie kilka lat temu szalet wzbogacił się o kolekcję dzieł sztuki, bukiety kwiatów oraz dyskretne głośniki z muzyką klasyczną.
To bardziej skwer niż park, bo rozmiary ma skromne, ale i tak docenicie możliwość posiedzenia w cieniu i relatywnej ciszy w samym centrum miasta. Bryant Park znajduje się między Piątą Aleją i 42 ulicą, dwa kroki od Times Square, który jest miejscem piekielnym.
Park należy do Departamentu Parków i Rekreacji, ale zarządza nim prywatna organizacja non-profit. Ta sama organizacja uratowała park przed likwidacją w latach 80-tych. Park podupadał już wtedy od dekad, a okoliczne krzaki stały się schronieniem dla bezdomnych i ulubionym miejscem dilerów. W latach 80-tych przeprowadzono rewitalizację: przybyło oświetlenia, ubyło graffiti, urządzono też nową kawiarnię oraz, po konsultacji z socjologiem, wstawiono do parku dwa tysiące ogrodowych krzeseł.
Wyżej wspomniane krzesła (oraz stoliki) są genialnym pomysłem, bo nadają całemu miejscu przyjemny kawiarniany klimat. Nie ma jednak obsługi przy stoliku, więc każdy konsumuje to, co przyniósł. Gdybyście mieli wyższe wymagania, w budynku Nowojorskiej Biblioteki Publicznej w części wychodzącej na park są dwie restauracje.
O różnych porach dnia park ma zupełnie inny charakter. Rano panuje względny spokój. Sporo osób w ciepłe dni je tu śniadanie kupione na wynos w którymś z kiosków lub sieciówek, których pełno jest wokół placu. W porze lunchu trudno czasem znaleźć miejsce, bo miejsca przy stolikach zajmują pracownicy okolicznych biurowców. Wieczorami, zwłaszcza w letnie weekendy dzieje się tu mnóstwo rzeczy – od konkursów szachowych, poprzez występy raperów po operowe arie.
Little Island przy Pier 54
Najnowsza atrakcja Nowego Jorku to wiszący ogród nad rzeką. Zaprojektował Thomas Heatherwick, ten sam architekt, który wymyślił Vessel przy Hudson Yards, o czym będzie neco później. Urządzony na 132 betonowych „tulipanach”, zawieszony nad wodą park wydał mi się zachwycający.
Nie wiadomo, czy ten piękny park by powstał, gdyby nie huragan Sandy, który spustoszył nowojorskie nabrzeża w 2013 roku. Z dawnego nabrzeża nr 54 nie było co zbierać, postanowiono więc zbudować coś nowego.
W ten sposób narodził się pomysł na sztuczną wysepkę, na której będzie można odpocząć w cieniu drzew, zjeść lunch, posłuchać koncertu, pogapić na malowniczy brzeg rzeki Hudson. Gorąco Wam polecam na krótki odpoczynek po zwiedzaniu Whitney Museum (jest bardzo blisko) lub przy okazji spaceru po High Line.
Little Island, między 13th a 14th St, w Hudson River Park. Park otwarty codziennie od 6 rano do 12 w nocy. www.littleisland.org
3. Książki
W Nowym Jorku mam trzy ulubione miejsca związane z czytaniem: to jedna biblioteka publiczna, jedna prywatna oraz niezwykła księgarnia.
Biblioteka narodowa
Pamiętacie film Green Book, o czarnym pianiście i jego bucowatym szoferze, ze świetnym Viggo Mortensenem? W tym miejscu obejrzycie Zieloną książkę, przewodnik zawierający spis miejsc, do których wolno wchodzić Afroamerykanom i w których będą oni bezpieczni, napisany przez pracownika poczty z New Jersey Victora H. Greena i jego żonę Almę.
Można też odkryć, jaki charakter pisma miał James Joyce (mają tu jego rękopisy), próbować rozszyfrować notatki Charlotte Brontë, obejrzeć papierośnice należące do Cole Portera. Nas oczarowały wyliniałe maskotki, które dały początek książkom o Kubusiu Puchatku.
To jedna z nielicznych nowojorskich atrakcji, które są bezpłatne. Bibliotekę można oglądać prawie codziennie, ale dostęp do jej najpiękniejszej części - czytelni Rose Reading Room - jest mocno reglamentowany (chyba, że jesteście pracownikami naukowymi i przychodzicie tu coś przeczytać).
Publiczność ma tu wstęp raz w tygodniu. W Internecie piszą, że są to dwie godziny - ale w rzeczywistości dużo krócej, więc celujcie w sam początek wyznaczonego okienka czasowego. Do czytelni można zajrzeć, zrobić kilka zdjęć i popatrzeć z dala jak pracują w niej ludzie.
Założona w 1895 roku Nowojorska Biblioteka Publiczna to sieć wypożyczalni i czytelni, na którą składają się 92 placówki na Bronksie, Manhattanie i Staten Island. Na Bronksie i w pozostałych 90 miejscach nie byłam. Za to całym przekonaniem mogę stwierdzić, że to, co kryje marmurowy budynek Stephena A. Schwarzmana przy Bryant Park jest warte osobnej wycieczki. Jeśli będziecie mieli trochę czasu, zajrzyjcie koniecznie.
New York Public Library, Fifth Avenue and 42nd Street. Otwarta w poniedziałki, czwartki, piętki i soboty od 10 do 18, we wtorki i środy od 10 do 20, w niedziele od 13 do 17. Godziny otwarcia Rose Reading Room najlepiej sprawdzać w Internecie na bieżąco.
Miliard w rozumie
Mieszczący wspaniałą kolekcję książek pałacyk wyglądałby skromnie, gdyby nie jego otoczenie. Wyzywająco niewielki budynek pomiędzy drapaczami chmur sam w sobie komunikuje zamożność i luksus. Działka, na której stoi, jest przecież w pewnym sensie zmarnowana - bo na pewno dałoby się na niej posadzić 100 pięter zarabiających krocie. Posiadać pałacyk w takim miejscu to trochę jak mieć Ferrari i jeździć nim 50 na godzinę czy spać na milionach, ale nosić rozczłapane buty, bo są wygodne.
W odróżnieniu od Biblioteki Narodowej, wstęp do Biblioteki Morgana jest słono płatny (25$ od twarzy). Nie jest to być może suma zbyt wygórowana, by obejrzeć, jak ładny użytek można zrobić z dużych pieniędzy. Przykłady robienia brzydkiego użytku dostępne są wszędzie, również w tym wspaniałym mieście, bezpłatnie.
Założyciel biblioteki, magnat finansowy, miliarder i znawca sztuki John Pierpont Morgan, przywiódł mi na myśl jedną z postaci świetnej powieści Zaufanie. I od tego czasu nie umiem wyobrazić go sobie inaczej, jak nieco wycofanego geniusza biznesu, który szuka wytchnienia w zaciszu biblioteki. Czy to słuszne przypuszczenie - nie mam pojęcia.
John Pierpont zgromadził imponującą kolekcję książek, manuskryptów i różnego rodzaju antyków. Nie ograniczał się, bo też i nie musiał. W kolekcji Morgana są zatem aż trzy egzemplarze biblii Gutenberga. Jedna z trzech sztuk jest zawsze udostępniona do oglądania. W zbiorach są też pierwsze wydania dzieł Kopernika i Galileusza, partytury Mozarta oraz pierwodruki wielu klasycznych dzieł literatury.
Największe wrażenie zrobił na mnie Pokój Wschodni, zaprojektowany specjalnie, by trzymać w nim kolekcję cennych książek. Pierwszy projekt zakładał jedno piętro półek wokół pokoju, ale szybko okazało się, że kolekcja stale rośne i potrzebne są dodatkowe dwa piętra półek z książkami. W sumie sala ta mieści ponad jedenaście tysięcy tomów. Dużo? Wcale nie. To tylko ułamek kolekcji Morgana, liczącej ponad sto tysięcy książek.
Budynek mieszczący Bibliotekę Morgana wygląda niepozornie, ale nie dajcie się zwieść - muzeum składa się z trzech budynków połączonych ze sobą szklanymi konstrukcjami projektu Renzo Piano. Muzeum Morgana ma też potężne podziemia z salami ekspozycyjnymi i audytorium.
The Morgan Library & Museum, 225 Madison Avenue. Otwarte we wtorki, środy, czwartki, soboty i niedziele od 10.30 do 17, w piątki do 19, w poniedziałki nieczynne. Bilet wstępu do biblioteki i muzeum kosztuje 25$ (dzieci poniżej 12 roku życia wchodzą za darmo). www.themorgan.org
Kilometry książek
Księgarnia Strand to dla mnie miejsce, do którego można się wybrać na spacer, jak do małego miasta. I pozwiedzać, w zależności od nastroju, inspirujące rejony z kuchniami świata, mroczne sfery fantastyki lub szemrane okolice kryminałów.
W posiadaniu księgarni Strand jest dwa i pół miliona książek nowych, z drugiej ręki oraz białych kruków. Nic dziwnego, że reklamuje się hasłem „18 mil książek”.
Wszystko zaczęło się prawie sto lat temu, w okolicach miasta zwanych Book Row. Była to dzielnica księgarzy, zajmująca sześć kwartałów, na których mieściło się niespełna pięćdziesiąt księgarni. A wśród nich - niewielki sklepik z używanymi książkami, założony przez emigranta z Litwy Bena Bassa. Dzisiaj księgarnię prowadzi już trzecie pokolenie rodziny Bassów, a poza głównym sklepem przy Broadwayu działa jeszcze księgarnia przy Columbus Avenue, czynny w weekendy kiosk w Central Parku oraz filia na lotnisku La Guardia.
W dłuższą zadumę wpadłam odkrywszy dział z pozycjami nadającymi się na stolik kawowy. Czyli, zasadniczo, przeznaczonymi dla szpanu przed gośćmi.
Pozostawione na widoku pięknie wydane albumy mówią o nas - właścicielach stolika i księgi - kilka rzeczy. Po pierwsze, umiemy czytać. Po drugie, jesteśmy eleganccy (na stole historia domu mody Dior), wyrafinowani (zbiór esejów Briana Eno na temat sztuki i muzyki), usportowieni (album fotograficzny poświęcony deskorolkarstwu w latach 70-tych). Rzecz wydaje mi się okropna sama w sobie, ale przecież trudno zaprzeczyć, że wiele o nas mówią także nasze snobizmy. A Wy, co położylibyście na stoliku? Co określałoby Was najcelniej?
Strand Bookstore, róg 12th Streeet i Broadway, otwarta codziennie od 10 do 20. www.strandbooks.com
4. Ogród na t(a)rasie
Historia niezwykłego wiszącego ogrodu nazwanego High Line to opowieść o Ropuchu z Torów Kolejowych, który zmienił się w Księcia z Parku. Tak właśnie określano transformację zdewastowanej linii kolejowej w atrakcyjną miejską przestrzeń, w której natura spotyka się z kulturą. Ale po kolei.
Od połowy XIX wieku do początku wieku XX, na 10th Avenue pod kołami pociągów zginęło 540 osób. Pociągi dowożące żywność dla dolnego Manhattanu jeździły tak jak dzisiaj tramwaje, ulicami miasta. Aby zapobiec wypadkom, władze kolei zatrudniały ludzi nazywanych „West Side Cowboys”: mężczyźni na koniach przemieszczali się wzdłuż trasy pociągów, machając czerwonymi chorągiewkami, by ostrzec przechodniów. Było tak jeszcze w 1941 roku.
W międzyczasie powstał pomysł stworzenia linii kolejowej na wiadukcie. Pierwszy pociąg przejechał trasą High Line w 1933 roku. W ciągu kolejnego roku transporty mięsa, mleka i innych produktów żywnościowych szły już pełną parą. Pociągi przejeżdżały przez niektóre budynki, bo dostarczanie produktów do fabryk żywności było wtedy łatwiejsze. Po II wojnie ciężarówki wyparły transport kolejowy na Manhattanie, a cały ruch na High Line ustał w latach 80-tych.
Co zrobić z niszczejącym wiaduktem kolejowym ciągnącym się przez kilka kilometrów? Najprościej byłoby go wyburzyć, ale pewnym ludziom zaświtał pomysł, by na próchniejącym torowisku urządzić miejski ogród. Powstało towarzystwo Friends of the High Line, organizacja, która do dzisiaj odpowiedzialna jest za funkcjonowanie wiszącego ogrodu.
Pierwszy odcinek parku oddano do użytku w 2009 roku. Ostatni - latem 2023 roku. Dzisiaj High Line to wisząca między budynkami ścieżka o długości ponad dwóch kilometrów, na której rośnie ponad 500 gatunków roślin. Stworzono z nich miniogrody, z których każdy nawiązuje do naturalnych krajobrazów okolic Nowego Jorku. Łąki, bagniska, plaże, nadrzeczne zarośla - wszystko to znajdziecie w mikroskali na High Line.
W 2009 roku ruszył projekt High Line Art. Rzeźby, graffiti i instalacje artystów o nazwiskach bardzo znanych i całkiem nieznanych obejrzycie na całej długości alei. Ekspozycja zmienia się co rok. Zajrzyjcie też koniecznie do miejsca nazwanego The Spur, gdzie znajduje się specjalny cokół, na którym wystawiane są prace współczesnych artystów. Pomysł wzorowany jest na londyńskim The Forth Plinth, cokole przed Galerią Narodową na Trafalgar Square, na którym co rok ląduje praca innego artysty.
Miejski park The High Line rozciąga się od Gansevoort St. do 34th St. Otwarty jest codziennie, od 7 rano do 20 lub 22 (od kwietnia do końca listopada). www.thehighline.org
5. Fascynujące budowle
Wybrałam dwa budynki, które intrygują mnie jako swoje przeciwieństwa. Jasny i ciemny. Łączący i izolujący. Uspokajający i doprowadzający ludzi do szału.
Vessel, czyli Statek Szalony
Nazywany był przez jednych „nowojorską odpowiedzią na wieżę Eiffela”, przez innych całoroczną choinką, a jeszcze innych - złotym kebabem. Sami zdecydujcie, które określenia najbardziej pasuje. Historię ma na razie krótką, ale za to ponurą.
Budynek o strukturze plastra miodu składa się z 154 ciągów schodów, dwóch i pół tysiąca stopni oraz 80 podestów, z których rozciąga się widok na okolicę. Wszystkie schody mają łącznie ponad półtora kilometra długości, a konstrukcja może pomieścić tysiąc osób naraz. Jest to kompletnie bez znaczenia, bo prawie od momentu, kiedy oddano budowlę do użytku, nie ma do niej wstępu.
Na początku wszystko szło dobrze. Spółka odpowiedzialna za budowę kompleksu Hudson Yards znalazła projektanta spektakularnej budowli, która miała się stać nową atrakcją turystyczną w tej okolicy. Architekt Thomas Heatherwick narysował plany, a części do złożenia złocistej konstrukcji przywieziono z fabryki w Monfalcone we Włoszech. W trzy lata Vessel (czyli Okręt) był gotowy na przyjęcie zwiedzających.
Tuż po otwarciu w 2019 roku zebrał mieszane recenzje, jak to zwykle bywa z nowymi budynkami. Kwas był jednak większy, niż przeciętnie w takich okolicznościach. Krytykowano niedostępność budynku dla osób z niepełnosprawnościami, a także przykry fakt, że zarządzająca nim spółka zastrzegła sobie prawa autorskie do wszystkich zrobionych w nim zdjęć. Było to trochę słabe, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że budowa została częściowo sfinansowana z publicznych pieniędzy. Spółka Hudson Yards szybko się więc z tego pomysłu wycofała.
W 2020 roku doszło do pierwszego nieszczęścia: z tarasu widokowego wyskoczył młody mężczyzna. W 2021, w odstępie miesiąca, zdarzyły się dwa kolejne samobójstwa. Budowlę zamknięto. Po rozważaniach dotyczących zainstalowania siatek lub szklanych barier żadnych zmian nie wprowadzono, a za to otwarto atrakcję dla zwiedzających. Co prawda z jednym obostrzeniem: zwiedzać ją można było wyłącznie w towarzystwie co najmniej jednej osoby. Dwa miesiące po ponownym otwarciu, z tarasu budowli wyskoczył nastolatek (któremu nie pomogło, że towarzyszyła mu rodzina). Vessel został znowu zamknięty, tym razem bezterminowo. Trwają prace nad instalacją metalowej siatki zabezpieczającej wszystkie tarasy widokowe, a po ich ukończeniu budowlę będzie można znowu zwiedzać.
Vessel, 20 Hudson Yards. www.hudsonyardsnewyork.com
Oculus
Biała żebrowana struktura z zewnątrz najbardziej przypomina mi ogon wieloryba. Trochę więc rozmijam się z założeniem projektanta budynku. Hiszpański architekt Santiago Calatrava chciał bowiem, by kształt budowli budził skojarzenia z gołębiem zrywającym się do lotu z rąk dziecka.
Pod białymi skrzydłami mieści się połączenie galerii handlowej (z tej samej rodziny, co warszawska Arkadia i Galeria Mokotów) i wielkiej stacji, na której można przesiąść się z podmiejskiego pociągu do metra. A ponieważ ani dworce, ani galerie handlowe nie są zwykle relaksującymi miejscami, budynek Calatravy wprawił mnie w osłupienie. Panuje w nim błogi spokój, więc gdyby nie sklepy i bramki do metra, mogłabym pomyśleć, że trafiłam do katedry.
Podobnie jak w przypadku miedzianego Okrętu, materiały niezbędne do zbudowania Oculusa również przywieziono z Włoch. Okazało się bowiem, że tylko cztery firmy na świecie produkują specjalny rodzaj stali pokrytej ognioodporną powłoką. Całość była składana z gotowych elementów, jak zabawka z zestawu Mały konstruktor. Tylko że w tym przypadku nie taki znowu mały: niektóre części mierzyły ponad 30 metrów długości. Wielkim wyzwaniem okazał się transport elementów budowli przez wąskie ulice dolnego Manhattanu. Moim zdaniem, było warto: miasto zyskało piękny budynek, a jego mieszkańcy - zadziwiająco kojącą przestrzeń.
Oculus, World Trade Center, 185 Greenwich St, otwarty całą dobę.
6. Niesamowita Hell’s Kitchen
„W porównaniu z tym miejscem, w piekle panuje łagodny klimat. A tutaj jest piekielna kuchnia!” Tak określił ponoć tę okolicę jeden z patrolujących ją policjantów. Przez wiele lat ten kawałek Manhattanu słynął jako miejsce brudne, biedne i niebezpieczne. Było tu zresztą uroczo od samego początku: w tej części miasta zlokalizowane były porty, śmietniska i garbarnie.
Na zachętę nadmienię, że urodził się tu i wychował Daredevil z komiksów i filmów Marvela. Patrick Bateman z American Psycho w Hell’s Kitchen pozbywał się zwłok swoich ofiar. No i kręcono tu sporo scen z Taksówkarza.
Położoną w sąsiedztwie dzielnicy teatrów część miasta zamieszkiwali ludzie najbiedniejsi, w dużej części emigranci, którzy uciekli przed plagą głodu w Irlandii. Szukali pracy w dokach lub na kolei, a w Hell’s Kitchen budowali bieda-domki. Było tam bowiem tanio. Reputacja miejsca sprawiała też, że przez wiele lat czynsze w Hell’s Kitchen były znacząco niższe, niż w reszcie miasta.
Parszywa dzielnica była idealnym miejscem na prowadzenie nielegalnej działalności. Na przykład handel alkoholem w czasach prohibicji. Na początku XX wieku Piekielna Kuchnia była całkowicie pod kontrolą gangów. Takich jak Peaky Blinders, tylko zapewne w mniej seksownej wersji. Po odwołaniu prohibicji sytuacja nieco się uspokoiła. W latach 80-tych szefowie gangów znaleźli się w więzieniach. Hell’s Kitchen czekał lepszy los, bo zaczęli się do dzielnicy sprowadzać ludzie, dla których zrobiło się za drogo w Chelsea. Dzisiaj efekt tego jest taki, że na niski czynsz nie ma już co liczyć.
W Hell’s Kitchen można poczuć się jak w normalnym mieście. A nie jak w Nowym Jorku. Nie ma tu bowiem kanionów utworzonych przez ściany wieżowców. W tej części miasta zgodnie z prawem można było stawiać budynki najwyżej sześciopiętrowe. Większość kamienic jest stara, nie posiada też wind, więc wszędzie trzeba chodzić po schodach. I właśnie schody są w Hell’s Kitchen najpiękniejsze. Mam na myśli schodki przeciwpożarowe na fasadach budynków. I tylko trochę dziwnie, że tak ładny element architektury pojawił się w wyniku pazerności właścicieli czynszowych kamienic.
W drugiej połowie XIX wieku władze ustanowiły prawo nakazujące właścicielom czynszówek zbudowanie dróg ewakuacyjnych w kamienicach na wypadek pożaru. Co zrobili właściciele? Nie budowali dodatkowych klatek schodowych wewnątrz budynków, bo wtedy mieliby mniej mieszkalnej powierzchni do wynajęcia. Instalowali natomiast żelazne schodki zawieszane na fasadach, by w razie czego najemcy mogli uciec przez okno. Dzisiaj schodki przeciwpożarowe wyglądają romantycznie, ale lepiej na nie zbytnio nie liczyć w razie potrzeb. Część zamieniono bowiem w wiszące ogródki, przechowalnie rowerów oraz tego, co nie mieści się w mieszkaniu – co niektórzy z nas pamiętają zapewne z komunistycznych klatek schodowych.
Hell’s Kitchen sąsiaduje z Broadwayem, jest też tu siedziba Actors Studio, słynnej szkoły aktorskiej Lee Strasberga. W dzielnicy mieszkali początkujący aktorzy w czasach, kiedy jeszcze byli biedni. Wśród osób, których nie było stać na czynsz w lepszej okolicy byli na przykład James Dean, Madonna i Alicia Keys.
Kiedy sytuacja się polepszyła, a mieszkańcy cywilizowali bądź wymarli w porachunkach, deweloperzy dwoili się i troili, by zmienić nazwę dzielnicy. W kolorowych folderach Hell’s Kitchen figurowała zatem jako Clinton lub Midtown West.
Doprawdy nie wiem, o co cały ten raban w mieście, gdzie bardzo elegancka dzielnica znajduje się na obszarze znanym od lat jako Meatpacking District. Dodam, że skojarzenia z pakowaniem mięsa mam wyłącznie ponure - z arcydziełami kinematografii takimi jak Nocny pociąg z mięsem czy Piła nr 1,2,3,4,5. Za ćwiartowane mięso podziękuję zatem, już wolę piekielną kuchnię.
A kuchnia jest urozmaicona. W okolicach The 9th Avenue znajdziecie restauracje włoskie, greckie, francuskie, niemieckie, irlandzkie, meksykańskie, afgańskie, etiopskie, indyjskie, wietnamskie. A także typowe amerykańskie dinery, do których warto przynajmniej raz wybrać się na śniadanie z jagodowymi plackami i kawą z ekspresu przelewowego.
7. Dworzec Grand Central Terminal
Wjazd pociągiem do centrum Manhattanu jest jak przejazd między piekłem a niebem, z pominięciem czyśćca. Pociąg przetacza się przez czarne tunele, potem wysiada się na obskurnym, ciemnym i zaskakująco wąskim peronie, by bez żadnego ostrzeżenia wylądować w zalanej rzęsistymi światłami sali balowej.
W sumie nie powinno mnie to dziwić. Przeczytałam, że każdego popołudnia rozwijano czerwony dywan, by przeszli po nim pasażerowie udający się w podróż eleganckim pociągiem 20th Century Limited do Chicago, kursującym od 1902 do 1967 roku. Boyowie w czerwonych czapkach zajmowali się przenoszeniem bagażu. Wózki we wnętrzu pociągów rozwoziły wysublimowane dania. Nie ma co, na początku XX wieku podróżowało się pociągiem w eleganckim stylu. Skończyło się to oczywiście wtedy, gdy pasażerowie przesiedli się do samolotów i samochodów, czyli w latach 50-tych.
Grand Central Terminal zajmuje 19 hektarów. Są na nim 44 perony, więcej niż na jakimkolwiek innym dworcu na świecie.
Na fasadzie dworca zobaczycie rzeźbę przedstawiającą Merkurego, patrona podróży i handlu (oraz złodziei- uważajcie zatem, jak na każdym dworcu), Herkulesa ucieleśniającego energię i siłę oraz Minerwę, wnoszącą do całości przyjemny rys artystyczno-intelektualny.
Nowy budynek Grand Central Terminal zastąpił stary dworzec zbudowany w XIX wieku przez Corneliusa Vanderbilta. Został oddany do użytku w rozkwicie Belle Epoque, więc można się tu uczyć podstaw stylu beaux arts. Monumentalny dworzec postrzegany był jako prestiżowy adres w Nowym Jorku. Mieścił zatem najdziwniejsze instytucje: studio telewizyjne stacji CBS, korty tenisowe, sztuczny stok narciarski, apartamenty Corneliusa Vanderbilta, a także szkołę artystyczną mojego ulubionego malarza Johna Singera Sargenta.
Jedzenie na dworcu kojarzy Wam się raczej nieprzyjemnie? W Grand Central zmienicie zdanie. Mieści się tu na przykład jeden z najsłynniejszych Oyster Barów na świecie. Należy też ponoć do najlepszych, czego nie mogę potwierdzić, bo ostryg nie spożywam. W budynku znajduje się też elegancki i dość zadziwiający bar The Campbell, którego wnętrza inspirowane są architekturą renesansowego florenckiego pałacu.
Grand Central Terminal, 89E 42nd St.
Jazz
Narodził się w Nowym Orleanie, ale szybko zakorzenił w Chicago, Waszyngtonie czy Nowym Jorku. W nowojorskim Harlemie działał w latach 20 i 30-tych Cotton Club, gdzie czarni grali swoją niezwykłą muzykę dla białych. Przy tej samej ulicy mieściło się ponad dwadzieścia klubów jazzowych.
Na samym Manhattanie jest kilkanaście miejsc, do których warto się wybrać. Od Jazz at Lincoln Center, w którym grają największe gwiazdy (i bilety są bodajże najdroższe), poprzez najsłynniejszy Blue Note w Greenwich Village oraz specjalizujący się w muzyce gitarowej The Iridium, po legendarny Birdland, który nazwę ma po przydomku Charliego Parkera. Jazz grają też codziennie mniejsze kluby i bary. Wystarczy pogrzebać chwilę w Internecie lub popytać w hotelowej recepcji, a znajdziecie coś ciekawego. Do wielu miejsc można wejść, usiąść przy barze, zamówić coś do picia i przegryzienia i przy okazji posłuchać muzyki na żywo. W najsłynniejszych jazzowych klubach wstęp jest płatny - kosztuje od 20 $ w górę.
Blue Note www.bluenotejazz.com/nyc/
Birdland www.birdlandjazz.com/
Jazz at Lincoln Center www.jazz.org/
The Iridium https://www.theiridium.com/
Most Brooklyński
Spacer tym mostem to jedna z największych przyjemności, jakich można zaznać w Nowym Jorku. Jeśli jesteście w NY latem, wybierzcie się rano, kiedy nie doskwiera upał i nie grozi udar słoneczny. Do przejścia są prawie dwa kilometry w jedną stronę, nie ma też jak schronić się przed palącym słońcem.
„Most Brooklyński został pomyślany jako brama wjazdowa do miasta - wspaniała, wywołująca podziw i szacunek, budząca ambicje i nadzieje; miał być pomnikiem ludzkich marzeń i dokonań, odwagi i wytrwałości.”
Magdalena Rittenhouse. Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero.
Most budowało przez czternaście lat dwa i pół tysiąca ludzi. Jego filary zostały osadzone w kesonach, czyli drewnianych komorach wypełnionych sprężonym powietrzem, dzięki czemu nie wlewała się do nich woda. Pracowali w nich robotnicy dokopujący się do skał, w których miały być osadzone filary mostu. Szkopuł tkwił w tym, że ludzie pracujący kesonach w warunkach wysokiego ciśnienia, wychodzili potem na powierzchnię, gdzie ciśnienie powietrza było znacznie niższe. Narażeni byli zatem na podobne ryzyko, jak płetwonurek zbyt szybko wynurzający się z głębiny.
Nad zdrowiem ludzi budujących most Brooklyński czuwał lekarz, Andrew H. Smith. U 86 osób zaobserwował znane wcześniej z medycznej literatury objawy takie jak bóle stawów, bóle głowy, trudności z oddychaniem, mdłości, paraliż. Był pierwszym lekarzem, który nadał dolegliwościom występującym u ludzi wystawionych na zbyt szybko zmniejszające się ciśnienie zewnętrzne miano choroby kesonowej.
Nad powstaniem mostu pracowała cała rodzina Roeblingów, emigrantów z Niemiec. Projekt narysował John A. Roebling. Głównym inżynierem czuwającym nad budową był jego syn. Nie mógł do końca doglądać jej osobiście, bo w trakcie prac zapadł na chorobę kesonową, która zakończyła się trwałym paraliżem. Pałeczkę przejęła żona Roeblinga juniora, Emily Warren Roebling.
10. Rejsy statkiem
Chodząc ulicami Manhattanu, będziecie oglądać miasto najczęściej z perspektywy mróweczki u stóp ogromnych kamiennych fasad. Jeśli natomiast chcecie obejrzeć całość miasta z zewnątrz, najlepiej zrobić to z górnego pokładu statku.
“Wieżowce wydawały się roziskrzonym, mieniącym się woalem, piękną dekoracją zawieszoną na ciemnym niebie, by olśniewać, dostarczać rozrywki i hipnotyzować.”
Fritz Lang, 1924, cytuję za Ben Wilson, Metropolis. Największy wynalazek ludzkości.
Kilka lat temu byliśmy na rejsie w ciągu dnia. W tym roku zdecydowaliśmy się na rejs wieczorny - i muszę powiedzieć, że nocne widoki miasta nie mają sobie równych.
Firm zabierających ludzi na rejsy jest kilka (niezłe doświadczenie mieliśmy z Event Cruises NYC). Wybraliśmy droższą opcję biletów, pozwalającą na wstęp z pierwszeństwem i zapewniającą siedzące miejsca na górnym pokładzie. Było warto. Na górnym pokładzie jest mniej ludzi, widoki są lepsze (dolny pokład ma okna, górny jest otwarty), a kolejka do wejścia o połowę mniejsza.
Rejsy kosztują od 20 dolarów wzwyż, w zależności od typu biletu i wielkości statku. Niektóre wycieczki statkiem zawarte są w cenie New York Pass.
Kilka turystycznych porad
Kiedy jechać? W tej części Stanów Zjednoczonych najprzyjemniejsze są wiosna i jesień. Latem bywa bardzo gorąco, zimą zdarzają się śnieżyce.
Lepiej wybrać Newark niż JFK. Lotnisko w Newark jest mniejsze i mniej zatłoczone. Mniejsze kolejki do kontroli i odprawy pasażerów, co oszczędza czasu i pozwala uniknąć stresujących sytuacji.
Gdzie mieszkać? Najprzyjemniej jest na Manhattanie. Prosty i szybki dojazd jest też z New Jersey i Newark, a noclegi tańsze. Unikałabym Harlemu i Bronksu.
Jeśli macie w planach kilkudniowe zwiedzanie, warto rozważyć kupno karty New York Pass lub City Pass®. Na jeden dzień się nie opłaca: NY Pass kosztuje 154 $, CityPASS® - 115$. Musielibyście zwiedzać od rana do wieczora bez przerwy, żeby koszt się zwrócił.
Całą kalkulację trzeba zrobić samemu: CityPASS® jest ważny przez 9 dni i daje wstęp do 3,5 lub 10 nowojorskich atrakcji, wśród których jest rejs statkiem, wejście na taras widokowy oraz bilety do muzeów takich jak Guggenheim czy MoMA. New York Pass jest dużo droższy: czterodniowy kosztuje 300 $. Ale dostajecie w tej cenie dużo więcej: wstęp do większości muzeów, rejsy, wycieczki rowerowe, możliwość wynajęcia rowerów w Parku Centralnym oraz rozmaite wycieczki z przewodnikiem. Dla tych, co lubią intensywnie zwiedzać może to być idealna opcja.
Jak się przemieszczać? Najwygodniejszym i najszybszym środkiem komunikacji jest metro. Pociągi mają długie składy i jeżdżą często. Za przejazd zapłacicie kartą kredytową lub debetową. Kartę przykłada się do czytnika na bramce i gotowe. Można też kupić i naładować Metro Card w automatach biletowych przy wejściach do metra. Dzieci niższe niż 112 cm jadą za darmo. Jeden przejazd kosztuje 2,90$.
Do poczytania
Magdalena Rittenhouse. Nowy Jork. On Mannahatty do Ground Zero, wyd. Czarne 2021. Fantastycznie napisana biografia miasta.
Olivia Laing. Miasto zwane samotnością. O Nowym Jorku i artystach osobnych, wyd. Czarne 2023. Najsmutniejsza książka o Nowym Jorku jaką czytałam. Polecam, jeśli interesujecie się sztuką.
Truman Capote, Śniadanie u Tiffany’ego, wyd. Albatros 2015. Króciutka powieść z 1958 roku, której nie trzeba przedstawiać. Nowy Jork w smakowitej pigułce.
Edith Wharton, Wiek niewinności, wyd. Świat Książki 2024. Romans z pięknym tłem: złoty wiek Nowego Jorku.
Paul Auster, Trylogia nowojorska, wyd. Znak 2012. Trzy opowieści z Nowym Jorkiem w tle (a może w głównej roli?)
Fran Lebovitz, Nie w humorze, wyd. Znak 2012. Zbiór felietonów złośliwej pisarki na temat codzienności w Nowym Jorku. Zabawne, choć zużyłam sporo czasu na wybaczenie jej tego, co piszę o zwierzętach.
Do obejrzenia
Śniadanie u Tiffany’ego, reż. Blake Edwards.
Dawno temu w Ameryce, reż. Sergio Leone.
Manhattan, Annie Hall, reż. Woody Allen.
Masz wiadomość, reż Nora Ephron.
Metropolis, reż. Fritz Lang.
Udawaj, że to miasto, reż. Martin Scorsese.
Comments