Do Ho Suh. Architektura pamięci.
- Katarzyna Stachowicz
- 21 lip
- 11 minut(y) czytania
Zaktualizowano: 22 lip
Jego sztuka jest jednocześnie łatwa w odbiorze i poruszająca. Z prostego powodu. Koreański artysta opowiada o jednej z najważniejszych rzeczy: o domu.
Ile razy w życiu się przeprowadzaliście? Kiedy policzyłam, wyszło mi trzynaście przeprowadzek. Koszmarny blok przy Hucie Warszawa. Mieszkanie z balkonem z żelazną balustradą w nieistniejącym dziś bałkańskim kraju. Studencki pokój we Francji. Duszne trzecie piętro w Perugii. Kawalerka w Warszawie. Drewniany domek pod Kozienicami. Segment o wąskiej fasadzie pod Londynem. Chambre de bonne w Paryżu. Kilka miejsc w Warszawie. Nie wszystkie chciałabym nazywać domem, ale wszystkie chciałabym zachować w pamięci.

Do Ho Suh miał na pewno gorzej ode mnie, bo przeprowadzał się z kontynentu na kontynent: z Korei do Stanów Zjednoczonych, potem do Wielkiej Brytanii. Ale umiał się urządzić tak, że wszystkie swoje mieszkania może skopiować, a następnie ładnie poskładać i zapakować do jednej (dość dużej) walizki.

W tym roku Do Ho Suh ma swoją wystawę w londyńskim Tate Modern. Warto tam zajrzeć przy okazji urlopu w Londynie, chociażby dlatego, że to jeden z tych artystów, którzy sprawiają, że świat staje się przyjaźniejszy i bardziej ogarnialny.
Przedsmak tego, co Was czeka w Tate Modern macie tutaj ↓↓↓

Do Ho Suh urodził się w 1962 roku w Seulu. Nie musiał walczyć z przeznaczeniem, bo od bardzo wczesnych lat jego życia było jasne, że zostanie artystą. Nie musiał też walczyć w tej sprawie z rodzicami: ojciec Suh jest znanym malarzem, mama była jedną z założycielek pozarządowej organizacji wspierającej tradycyjną koreańską kulturę. Do Ho Suh studia artystyczne skończył najpierw w Korei Południowej, potem w Stanach Zjednoczonych. Pod koniec lat 90-tych założył niewielkie studio w swoim mieszkaniu w Nowym Jorku. Dzisiaj mieszka i pracuje w Londynie.
W jego sztuce powraca kilka tematów: pamięć, buddyjskie pojęcie karmy, relacje międzyludzkie. Wiele z tych motywów pojawia się w dziełach Suh poświęconych pojęciu domu.

"Znajdę dom i wtedy nadam kotu imię", mówiła Holly Golightly (ta sama, która miała na skrzynce na listy napis „w podróży”). Przeczuwała, że nie posiadając stałego miejsca zamieszkania nie ma co przywiązywać się do kota. Uważam, że działa to również w drugą stronę: bez kota nie ma co przywiązywać się domu (albo, jak w naszym przypadku, bez psa). Śniadanie u Tiffany’ego przypomniało mi się samo, kiedy zdałam sobie sprawę, ile tęsknoty jest w pracach Suh. Może dlatego, że opisana przez Capote’a nowojorska historia jest dla mnie przede wszystkim opowieścią o samotności i braku zakorzenienia. I na pewno dlatego, że na wielu dziełach Suh widnieją nowojorskie kamienice jak wyjęte z mojej ukochanej książki.

Posiadanie własnego miejsca jest podstawową ludzką potrzebą. Dom nas kształtuje, kiedy jesteśmy dziećmi. Potem to raczej my kształtujemy nasze domy. Wyobrażamy sobie dom idealny, próbujemy znaleźć dla siebie miejsce. Pokaż mi jak mieszkasz, a powiem Ci, kim jesteś. I chodzi o coś głębszego niż poziom zamożności, zły czy dobry gust lub inne głupstwa. Mieszkanie, tak jak ubranie, jest częścią ludzkiej osobowości. Nawet skrajnie zaniedbane lub - z drugiej strony - wyczyszczone z wszelkich osobistych elementów lokum nadal bardzo dużo mówi o swoim użytkowniku. Zauważyliście, jak wiele fascynujących domów jest w filmach i książkach? Mnie niepokoją zwłaszcza te, które są tak ascetyczne, jakby były niezamieszkałe. Są jak palce pozbawione linii papilarnych. Dlatego na przykład w trylogii Millennium największe wrażenie zrobił na mnie opis ogromnego pustego mieszkania, w którym schronienie znalazła Lisbeth Salander.

„Dom nie jest statycznym miejscem, lecz konceptem, który zmienia się w czasie; jest relacją jaką nawiązujemy wciąż na nowo z miejscami, w których przychodzi nam mieszkać. Nasze pojęcie o domu kształtują też otaczający nas ludzi i społeczeństwo, w którym funkcjonujemy. Możemy czuć się u siebie. Możemy też otrzymać komunikat, że nie przynależymy do jakiegoś miejsca.”
Do Ho Suh
Prace Do Ho Suh wydają się jasne i proste. Ale gdy przyjrzeć im się wnikliwiej, okazują się często słodko-gorzką opowieścią o utracie poczucia przynależności, niezrozumieniu nowego miejsca, codziennych małych kłopotach wynikających z konieczności zmiany przyzwyczajeń, z których przed wyjazdem nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy. Bywa też, że tęsknota za dawnym domem skrywa inną tęsknotę - za samym sobą, w innym czasie, w innym miejscu.

Gdybym miała takie dzieciństwo jak mały Suh, rodzinny dom śniłby mi się pewnie co drugą noc. Wszystko zaczęło się od tego, że ojciec Suh, awangardowy malarz, zapragnął żyć jak w dawnych czasach. Był to dla niego sposób, by zachować tradycyjne koreańskie wartości w epoce, kiedy kraj zmieniał się w błyskawicznym tempie. Suh senior zaczął od domu: zbierał stare drewno z demontowanych budowli. Namierzył rzemieślników stawiających domy według tradycyjnej sztuki. Jeden z nich, którego ojciec Suh zdecydował się zatrudnić, budował wcześniej domy w kompleksach pałacowych. Suh senior mierzył wysoko: na wzór przyszłego rodzinnego domu wybrał domek wzniesiony w 1878 roku dla króla Sunjo, stojący w ogrodach królewskich. Budowa rodzinnego domu zabrała sześć lat z okładem, a mały Do Ho Suh prawie codziennie chodził patrzeć na postępy robót.

Na londyńskiej wystawie można zobaczyć, jak wyglądał rodzinny dom artysty. Jego papierowy odcisk (?) ustawiono w jednej z klinicznie białych sal w Tate Modern. To jedna z nielicznych budowli, które Do Ho Suh okleił od zewnątrz. Artysta robi bowiem przede wszystkim papierowe odciski wewnątrz pomieszczeń. Rodzinny hanok został oklejony papierem, potem Suh użył grafitu, by podkreślić strukturę desek i wydobyć treść inskrypcji na drewnianych panelach. Jeśli kopiowaliście kiedykolwiek wzór monety za pomocą papieru i ołówka, z łatwością wyobrazicie sobie technikę stosowaną przez Suh.

„Wyprowadzać dom”, mówi się ponoć w Korei. Czyli: przenosić swój dom z miejsca na miejsce. Tradycyjne koreańskie domy budowane są bez użycia gwoździ czy śrub. Przypominają więc raczej skomplikowaną drewnianą układankę, którą można rozłożyć na części, przetransportować i odbudować w nowej lokalizacji.

Mam tak od zawsze: żeby oswoić nowe miejsce, muszę je porządnie posprzątać. Dlatego nie zdziwiłam się, że koreański artysta uczy się swoich mieszkań przez dotyk. Żeby zapamiętać swoją przestrzeń, Do Ho Suh musi ją bowiem pogłaskać. Dosłownie. Artysta zajmuje się czymś w rodzaju kalkowania wnętrz. Okleja pomieszczenia papierem, po czym pracowicie odrysowuje kształty i faktury na papierze za pomocą kolorowych pasteli. Kiedy wnętrze jest odrysowane, papier można zdjąć i ostrożnie przenieść w nowe miejsce, gdzie na stelażu powstanie delikatna struktura z papieru lub przezroczystej tkaniny. Efekt jest niesamowity. Wygląda trochę jak wylinka węża, zachowująca dawny kształt, ale nienadająca się do powtórnego użytku. Zobaczcie zresztą tutaj ↓↓↓

Projekty z tej serii Do Ho Suh nazywa Rubbing/Loving. Ponieważ Koreańczycy nie słyszą wyraźnej różnicy między głoskami „l” i „r” oraz „b” i „w”, oba wyrazy brzmią dla nich bardzo podobnie. Rubbing, czyli nasze polskie „wcieranie” lub „nacieranie” jest zatem prawie tożsame z „kochaniem”.

Przekalkowywane przez artystę wnętrza są opróżnione z mebli. Zostają w nich natomiast elementy przytwierdzone do ścian: klamki, wyłączniki, kable itp. One także są odwzorowane i często potem uporządkowane tematycznie. Na jego wystawach można obejrzeć gabloty z przyszpilonymi papierowymi wyłącznikami, kranami, klamkami etc. Wydają mi się zachwycające, bo przypominają dawne kolekcje motyli.

W niezwykle interesującej rozmowie z Janice Kerbel, którą można przeczytać na stronie internetowej Tate Modern, Do Ho Suh mówi, że oklejanie wnętrz pomaga mu odzyskać wspomnienia.
Pokryte białym papierem wnętrza, pozbawione koloru i detali, wprawiają artystę w stan przypominający demencję. Zna pomieszczenie, ale nie pamięta, co się gdzie znajduje. „Wiem, co jest pod papierem, ale nie mam dostępu do własnej pamięci” mówi Suh.

Dopiero kiedy zaczyna wydobywać strukturę wnętrza za pomocą pastelowych kredek, pamięć wraca. I dzieją się dziwne rzeczy. Artysta przypomina sobie na przykład, gdzie w ścianie była dziura po haczyku na ubrania, który kiedyś wbił w ścianę. Wraca też wtedy do niego wspomnienie całego dnia, w którym wieszał haczyk. Odkrywanie na nowo struktury własnego mieszkania może najwyraźniej działać jak proustowska magdalenka.

Ta instalacja jest dla mnie jak podróż w czasie, możliwa dzięki podróży w przestrzeni. Wchodzimy przez drzwi domu w Londynie z roku 2016. Po lewej przechodzimy do zielonego korytarza z berlińskiego bloku w roku 2015. Po prawej - do korytarza w roku 2016. To jedna z całej serii prac Suh, w których różne miejsca układają się w przestrzenny ciąg.

Do struktury uszytej z przezroczystego poliestru można wejść. To dziwne uczucie: jesteście jednocześnie wewnątrz i na zewnątrz, bo przez ściany widać innych zwiedzających. Do Ho Suh mówi, że domy w Korei są bardziej „porowate” niż na Zachodzie - przepuszczają więcej dźwięków i światła, lepiej wtapiają się w otoczenie. Zaiste. Europejskie i północnoamerykańskie domy przypominają twierdze. Te tworzone przez Suh - delikatne namioty. Patrząc na prace Suh nie mogę się niestety oprzeć jednej natrętnej myśli: nawet najsolidniejszy dom daje tylko iluzoryczne schronienie.
Co wynosimy z domu? Do Ho Suh wynosi cały dom.

Nasze domy zawsze w nas pozostają, wydaje się mówić Suh. Trochę jak w tym powiedzonku: da się wyrwać dziewczynę z Kielc, ale Kielce z dziewczyny - bardzo trudno. (Dla jasności, nie mam nic do Kielc, więc możecie w to miejsce wsadzić Paryż, Rabkę albo co Wam w duszy gra). Ilustrację tej ludowej mądrości macie powyżej: model amerykańskiej kamienicy zawiera w sobie mniejszy dom z Korei – hanok, w którym Do Ho Suh się wychował. Oba budynki istnieją w rzeczywistości. Artysta wymierzył je za pomocą skanera 3D i zrobił modele w skali 1:9. Jeśli dobrze się przyjrzeć, koreański domek wygląda jakby został przeszczepiony do samego serca amerykańskiej czynszówki. Zimny techniczny model z żywicy nabiera dzięki temu cech czegoś organicznego.

Moja przyjaciółka Basia wyjaśniła mi kiedyś fenomen jetlagu. W dużym uproszczeniu polega to na tym, że nasza dusza nie nadąża za zbyt szybką zmianą miejsca. Potrzebuje zatem czasu, by się przystosować. Oczarowało mnie to. Uznałam też, że w jednej z instalacji Do Ho Suh pokazuje coś w rodzaju jetlagu związanego z codziennym funkcjonowaniem w nowym wnętrzu.

Głupia rzecz, na którą zwykle nie zwracamy uwagi: w różnych krajach wyłączniki, gniazdka elektryczne i klamki umieszczane są na różnych wysokościach. Zmiana miejsca zamieszkania zaburza więc nasze codzienne rytuały, takie jak naciskanie klamki, przekręcanie klucza w zamku czy włączanie światła. Czujemy się obco, bo wykonywane rutynowo gesty trafiają w próżnię: rozmaite przedmioty są nie tam, gdzie się ich spodziewamy.

Papierowe odciski przestrzeni, w której kiedyś żyliśmy i której nadawaliśmy charakter przypomniały mi niezwykłe instalacje Japonki Chiharu Shioty. Podobnie jak Do Ho Suh zajmuje się ona duchowym wymiarem otaczających nas wnętrz i przedmiotów. Napisałam o niej tutaj ↓↓↓
Uderzyło mnie jednak, że Shiota poświęca uwagę przedmiotom meblującym nasze życie, podczas gdy Suh zdejmuje odcisk z zewnętrznej skorupy.

„Zabieramy nasze wspomnienia ze sobą, kiedy się przeprowadzamy. Moje wspomnienia zamieszkują moje architektoniczne projekty, które jednocześnie są czymś fizycznym, psychologicznym i metaforycznym.”
Do Ho Suh, w wywiadzie dla Guardiana przeprowadzonym z okazji wystawy w Londynie.
Do Ho Suh nie pracuje sam. Przy projektach polegających na uszyciu repliki wnętrza z przezroczystego materiału pomaga mu zespół szwaczek. Wykonanie prac na papierze jest jeszcze bardziej skomplikowane. Artysta potrzebuje do tego pomocy nawet kilkunastu asystentów.

Haftowane obrazy Do Ho Suh nie mają zbyt wiele wspólnego z makatkami, jakie wyszywała moja ciocia Ziuta (choć tamte też były piękne). Technika Suh jest dużo bardziej skomplikowana. A więc po kolei: najpierw artysta robi szkic na papierze, potem wzór zostaje wyhaftowany na żelatynowym papierze, który rozpuszcza się w wodzie. To dopiero jednak połowa pracy. Każdy haft ma bowiem drugą stronę, tę z plątaniną nici.
Do Ho Suh pozostawia wiele nici nieprzyciętych - z nich bowiem układa drugą część dzieła. Papierowa płachta z haftem zanurzona zostaje w płytkim baseniku z wodą. Papier rozpuszcza się. Pozostaje wtedy wzór oraz całkiem sporo luźnych nici pływających na powierzchni wody. Do Ho i jego ekipa układają je za pomocą pęset, grzebieni i strumieni wody z prysznica. Artysta mówi, że w zasadzie wykonuje pracę fryzjera. W końcu całość zostaje zatopiona w strukturze ręcznie robionego papieru i starannie osuszona. Jeśli mój opis wydał Wam się chaotyczny, technikę Suh możecie obejrzeć na filmiku tutaj ↓↓↓

Do Ho Suh robi nie tylko hafty na papierze. Jego najważniejszą pasją wydaje się rzeźba – a jej rodzajem wydają mi się instalacje z tkaniny. Suh robi też coś odwrotnego: redukuje przestrzenne instalacje do dwóch wymiarów. Sporządza więc najpierw trójwymiarowe modele wnętrz na żelatynowym papierze. A potem rozpuszcza papier, w wyniku czego powstaje płaski wzór. Wygląda to tak ↓↓↓

Artysta pracowicie zapełnia niewielkie szkicowniki, najbardziej lubi jednak pracować w wielkiej skali. Tkane obrazy, uszyte z materiału mieszkania czy papierowy hanok to jeszcze nic w porównaniu z projektem Fallen Star/Spadająca Gwiazda z 2012 roku. Na dachu jednego z wieżowców wchodzących w skład kampusu Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Diego, Do Ho Suh umieścił niewielki pomalowany na niebiesko domek.

Można do niego wejść, w zasadzie głównie po to, by odkryć, że w środku jest dziwnie. Wnętrze wygląda niby normalnie, bo zapełniają je najzwyklejsze przedmioty, a na ścianach wiszą rodzinne zdjęcia. Podłoga jest jednak przechylona, bo domek z zewnątrz zwisa nieco z krawędzi budynku. Daje to ponoć nieprzyjemne poczucie niestabilności.

Budynek jest też nieco mniejszy niż prawdziwy wiejski domek: wszystko pomniejszono o jedną piątą. Wchodząc do wnętrza poczulibyśmy się zapewne nie na miejscu. Nie byłam w niebieskim domku w San Diego. Byłam natomiast w Muzeum Techniki w Londynie, gdzie w specjalnym symulatorze można sprawdzić, jak odczuwane jest trzęsienie ziemi w zwykłym mieszkaniu. Myślę, że Do Ho Suh zbudował właśnie rodzaj symulatora. Wchodząc do wiszącego na wieżowcu domku można na własnej skórze doświadczyć uczucia niedopasowania towarzyszącego każdej przeprowadzce. Stary dom jest już za mały, nowemu nie da się jeszcze w pełni zaufać.

Do obejrzenia
Bardzo Wam polecam ten niespełna półgodzinny minidokument poświęcony Do Ho Suh:
Do poczytania
• Jeanette Walls, Szklany zamek. Niezwykła historia opowiedziana z perspektywy dziecka osoby bezdomnej. Książka ma też adaptację filmową z Naomi Watts i Woodym Harrelsonem, nie wiem co wartą, bo nie oglądałam.
• Ann Patchett, Dom Holendrów. Dom utracony. Jego odzyskanie zmienia się w obsesję, ale jednocześnie motywuje do życiowych zmian.
• Daphne du Maurier, Rebeka. Prestiżowa acz ponura rezydencja w Kornwalii jest bohaterką opowieści, i to wcale nie drugoplanową.
• Emily Brontë, Wichrowe wzgórza. Dom w roli głównej. Chroni tylko czasem - przede wszystkim miesza w głowach i prowadzi do szaleństwa.
Wystawa Do Ho Suh, Walk the House, czynna do 19 października 2025. Zdjęcia wykorzystane w tym tekście zrobiłam na tej wystawie oraz wystawie Tracing Time, National Galleries of Scotland, Edynburg 2024.
Comments