Paryż bywa nieznośnie wyfioczony, Lazurowe Wybrzeże epatuje nie zawsze stylową zamożnością. Zobaczcie zatem, co oferuje mniej znana Bretania.
Żeby zamienić lazur, palmy i gwarancję słonecznej pogody na chmury, wiatr i fale myjące okna na drugim piętrze nadmorskich willi trzeba być niespełna rozumu. Dlatego też podróż do tej części Francji nie otwiera zwykle listy marzeń. Uważam, że to błąd.
Z moich obserwacji wynika, że fatalna pogoda latem to w Bretanii wyjątek, a nie reguła. Spędziłam tam dwa razy całe lato, a w tym roku wczesną jesień. I pogoda była fantastyczna: przez prawie miesiąc podróży zdarzył się jeden deszczowy dzień. Kiedy jechać do Bretanii? Najlepszym czasem na zwiedzanie północno-zachodniej Francji wydaje się wrzesień/wczesny październik. Jest wciąż ciepło, restauracje i hotele są otwarte, ceny niższe niż w szczycie sezonu, nie ma też problemu z dostępem do rozmaitych atrakcji, bo największy turystyczny tłum przewalił się latem.
Dlaczego polecam Wam akurat Bretanię? O tym, co charakterystyczne dla tego nieco dziwnego regionu napisałam pokrótce tutaj
Najpierw niewielki quiz. Co wolicie:
• Raczej szarość i błękit niż pomarańcz i róż?
• Raczej granit niż marmur?
• Raczej wiatr niż upał?
• Raczej rower niż leżak?
• Raczej sosny niż palmy?
• Raczej gotyk niż barok?
Jeśli na większość pytań odpowiedzieliście twierdząco, możecie spokojnie pakować walizki do Bretanii. Będzie pięknie.
Bretania, Brytania. Zbieżność nazw nieprzypadkowa: Bretania zwana była kiedyś „małą Brytanią”. Dlaczego? Z powodu geograficzno-etnicznego zamieszania. Na terenach dzisiejszej Bretanii mieszkały niegdyś plemiona celtyckie. I żyły mniej więcej spokojnie do pierwszego wieku p.n.e., kiedy to Juliusz Cezar postanowił podbić nowe włości. W Bretanii nie było mu łatwo, ale w końcu się udało: i od czasów Juliusza Bretania elegancko (choć z pewnymi oporami) się romanizowała. W czasach upadku cesarstwa rzymskiego znowu jednak stała się łakomym kąskiem. Z ogólnego chaosu skorzystali w V wieku Celtowie, wypierani z Wielkiej Brytanii przez Anglosasów. Inwazja trwała 200 lat i, jeśli wierzyć historykom, była pokojowa. Bretania stała się „małą Brytanią”, z celtyckim językiem i kulturą. Czyli w zasadzie wyszło na to, że odzyskała swoje stare dziedzictwo.
Nazwy na szyldach i drogowskazach w niezrozumiałym języku, wyrazista celtycka kultura, księżycowe krajobrazy. Niby Francja, ale jednak nie do końca.
Powodów, dla których warto obejrzeć Bretanię, znalazłam dwanaście, choć z pewnością jest ich wiele więcej. O tym, co zafascynowało mnie najbardziej, piszę poniżej.
Co zobaczyć w Bretanii? Wszystkie najpiękniejsze miejsca, które mieliśmy okazję oglądać, zaznaczyłam na mapie.
1. Najpiękniejsze miasto w tej części Europy
Jego mieszkańcy przez stulecia definiowali siebie jako obywateli Saint-Malo, potem, ewentualnie, jako Bretończyków, a na samym końcu - jako Francuzów. Cieszyli się też uzasadnioną ponoć sławą największych złodziei na morzu, żeglujących pod fałszywą banderą, nieposłusznych nawet wobec własnych książąt. Saint-Malo przez kilkaset lat miało status niezależnego portu, znane było też jako kolebka korsarzy.
Lubię myśleć, że bretońska odrębność bierze się z niełatwego bretońskiego charakteru. Nie bez powodu najsłynniejszym (choć fikcyjnym) mieszkańcem Bretanii jest Asteriks z wioski w Armoryce, która nigdy nie dała się podbić wojskom Juliusza Cezara.
W XVI-XVII wieku korsarstwo było zawodem jak każdy inny. Królowa Elżbieta zachęcała Sir Francisa Drake’a do plądrowania hiszpańskich statków. Francuscy władcy wspierali zaś działalność żeglarzy-zabijaków z Saint-Malo, bo zyski z korsarstwa zasilały budżet królestwa. Jeden ze słynnych bretońskich korsarzy, Robert Surcouf, ma nawet pomnik na terenach miejskiej twierdzy.
Z tutejszego portu wypływały też statki odkrywców. Takich jak na przykład Louis Antoine Bougainville, który nadał wyspom na południowym Pacyfiku nazwę Iles Malouines (Malwiny) - czyli wyspy związane z Saint-Malo (dziś, zwłaszcza w brytyjskich kręgach, funkcjonują raczej jako Falklandy i sprawa jest polityczna). Z mojego ulubionego miasta wyruszyła też w XVI wieku wyprawa Jacques’a Cartiera, od której zaczęła się francuska kolonizacja Kanady.
Dawna piracka twierdza przez dziesięciolecia strzegła wybrzeża przed Anglikami. W czasie drugiej wojny światowej, jak na ironię, to Niemcy wypatrywali Anglików z murów fortu w Saint-Malo. Miasto okupowane było bowiem przez niemiecki garnizon liczący sobie osiem tysięcy ludzi. W 1944 roku, po lądowaniu w Normandii, miasto zbombardowali Alianci. I podobnie jak Niemcy w Warszawie, zrównali z ziemią 80 proc. zabudowań starej twierdzy. Z pewną istotną różnicą wszakże: w Saint-Malo niemieccy okupanci zgodzili się na ewakuację cywilnej ludności. Francuski port miał też więcej szczęścia niż Warszawa przy odbudowie. Wojenne zniszczenia wykorzystano bowiem w Saint-Malo do modernizacji miasta. Odbudowano je w dawnym stylu, ale z solidniejszych materiałów i z nowoczesnymi udogodnieniami.
W bombardowanym przez Aliantów mieście była Lee Miller, reporterka amerykańskiego Vogue’a, modelka, fotografka, niezwykle barwna postać. Syn Lee Miller, Anthony Penrose, napisał w jej biografii, że zdjęcia zrobione przez nią w Saint-Malo zostały skonfiskowane przez brytyjską cenzurę. Miały bowiem dokumentować, między innymi, pierwsze w historii użycie napalmu podczas walk o wyzwolenie miasta.
Saint-Malo jest spore (ma 50 tysięcy mieszkańców) i rozległe. Zwiedzając miasto, będziecie najpewniej kręcić się w jego najpiękniejszych częściach: okolicach portu, trzykilometrowej plaży i starym mieście zwanym Intra Muros, położonym na ufortyfikowanym cyplu. Stare miasto przypomniało mi Dubrownik. Podobnie jak chorwacka perełka, jest otoczone murami, po których można spacerować i podobnie jak Dubrownik, zostało odbudowane z gruzów. Saint-Malo uniknęło jednak przykrego losu Dubrownika i nie zamieniło się w turystyczny Disneyland (o Dubrowniku więcej napisałam tutaj: https://www.grandtourblog.info/post/dlaczego-nie-wrócę-do-dubrownika). Miasto za murami żyje normalnym życiem, są w nim sklepy spożywcze, apteki, pralnie, kawiarnie i bary, w których przesiadują mieszkańcy.
Do Saint-Malo warto pojechać o każdej porze roku. Pewnie najmniej upierałabym się przy szczycie sezonu w lecie, bo miasto jest, zgodnie z wielowiekową tradycją, oblężone. Choć nadal można tam zaparkować, czego się nie da powiedzieć o wielu atrakcyjnych turystycznie miejscach na południu kraju.
W Saint-Malo różnica między najniższym a najwyższym poziomem morskiej wody może wynosić nawet czternaście metrów (tyle, co czteropiętrowy budynek), a fala przypływu porusza się bardzo szybko.
Jeśli mogę, wracam tu co roku. To jedno z nielicznych miejsc, gdzie odpoczywam nie robiąc nic szczególnego: spaceruję wzdłuż wybrzeża, oglądam statki w porcie, obserwuję, jak zmienia się w ciągu doby kolor morza. W mieście jest kasyno, karuzela, katedra, akwarium i muzeum historyczne. Ale i tak najbardziej popularną - i bezpłatną - rozrywką pozostaje obserwowanie spektakularnych zachodów słońca i jeszcze bardziej spektakularnych przypływów.
Największe fale zdarzają się podczas pełni i nowiu. Najbardziej malownicze są ponoć podczas równonocy, na wiosnę i jesienią. Daty największych przypływów znajdziecie w specjalnym morskim kalendarzu, który w Bretanii przyda się Wam nie raz: www.grandes-marees.com
Jak to wygląda możecie obejrzeć tu:
Elektrownia w ujściu rzeki Rance blisko Saint-Malo jest jedną z dwóch elektrowni na świecie, które do wytwarzania prądu wykorzystują morskie pływy. Produkuje tyle prądu, ile zużywałoby miasto wielkości francuskiego Rennes (lub polskiej Częstochowy).
2. Spacer po wodzie
Długi na trzy kilometry wąski pas piasku i kamieni przypomina kładkę między dwoma połaciami morza. Sillon de Talbert jest miejscem tak dziwnym, że powstały o nim legendy. Miał go usypać czarnoksiężnik Merlin, by dostać się do swojej ukochanej wróżki Viviany. Inna wersja mówi o czarodziejce Morganie, która po piaskowej ścieżce miała ścigać króla Artura. Wersja naukowa jest najmniej romantyczna: geografowie upierają się, że nasyp uformowały nurty dwóch rzek biegnące w przeciwnych kierunkach.
Jak to wygląda, obejrzycie tu:
Jak wiele bretońskich nadmorskich atrakcji, ścieżka znika pod wodą dwa razy na dobę. Można nią spacerować tylko podczas odpływu, a ponieważ jest długa, trzeba wiedzieć, kiedy dokładnie morze zacznie ją zalewać. Przypływ postępuje bardzo szybko, łatwo więc dać się uwięzić na kilka godzin na niewielkim skrawku lądu. Tablice z rozkładem przypływów i odpływów umieszczane są przy wejściu na ścieżkę, dokładne dane znajdziecie też w Internecie.
Tabele przypływów są tu: www.maree.info
3. Magiczna puszcza
Merlin, Artur i spółka już się pojawili. Jeśli wciąż Wam mało, zajrzyjcie do lasu Brocéliande, a będziecie mieli magii po kokardę.
Nie wiem, ile razy w czasach wczesnej podstawówki czytałam książkę Rogera Lancelyna Greene’a O królu Arturze i rycerzach okrągłego stołu. Dużo w każdym razie. Do dziś wspominam też z rozrzewnieniem jedną ze studenckich prac zaliczeniowych, na temat poszukiwań świętego Graala, historii Tristana i Izoldy oraz tajemniczego rycerza Cligèsa. Musiałam więc zajrzeć do bretońskiej puszczy, w której dzieje się akcja wielu arturiańskich legend. No i po co mi to było? Ale po kolei.
Opowieść o rycerzach i czarnoksiężnikach, którą kojarzymy zwykle z kulturą anglosaską, rozgrywa się po obu stronach kanału La Manche: w brytyjskiej Kornwalii (gdzie miał znajdować się zamek Camelot) oraz w Bretanii. Część legend o słynnych rycerzach spisali autorzy francuskojęzyczni: średniowieczny poeta Chrétien de Troyes oraz żyjący na przełomie XIX i XX wieku pisarz i mediewista Joseph Bédier. No więc rozumiecie, że musiałam zobaczyć, jak wygląda magiczny las z legendy. I wielkie było moje rozczarowanie.
Po pierwsze, wcale nie wiadomo, czy magiczna kraina znajdowała się w Brocéliande. Jest bowiem jeszcze jeden kandydat - las Huelgoat. Jeśli nawet damy się przekonać, że chodzi o Brocéliande, to i tak czeka nas rozczarowanie. Bo to jedno z tych miejsc, które lepiej wyglądają w turystycznych przewodnikach, niż w rzeczywistości.
W sumie, samo życie: Fontanna Młodości okazuje się niezbyt czystą, wyschniętą do cna kałużą, Złote Drzewo to współczesna pułapka na turystów, o Zwierciadle Wróżek lepiej nie wspominać. Nędzna podróbka miecza wbitego w skałę wygląda dobrze tylko z jednej perspektywy - jeśli postaramy się nie patrzeć w stronę upiornego ośrodka sportów wodnych.
Puszcza Brocéliande jest ogromna i obejmuje kilka miejscowości. Moim zdaniem pojechać oglądać ten paździerz warto tylko w dwóch przypadkach. Po pierwsze, jeśli lubicie spacery po lesie. Trasy „śladami wróżek” są naprawdę malownicze, momentami też jednak strome i kamieniste (weźcie dobre buty). Po drugie, warto zrobić wycieczkę, jeśli macie dzieci, które uwielbiają wróżki/rycerzy. Tutaj wszystko jest wróżkowo-rycerskie, w co drugiej nazwie pojawia się Merlin bądź święty Graal, w sezonie nie brakuje magicznych występów i wystaw napakowanych elfami, jednorożcami itp. postaciami. Zgrozy i żenady nie ma, ale rzecz jest raczej tylko dla najmłodszych klientów.
Od mniej więcej połowy września do marca zwiedzaniu Brocéliande towarzyszy dodatkowy dreszczyk, bo po lasach grasują myśliwi. Dostęp do lasu jest wtedy ograniczony, a przed wycieczką warto, w swoim dobrze pojętym interesie, sprawdzić kalendarz polowań na www.tourisme-broceliande.bzh
4. Małe odkrycia
Komercyjna przeróbka arturiańskiej legendy to nie moja bajka. Na pociechę jest w Bretanii mnóstwo naprawdę magicznych miejsc, na które można natrafić całkiem przypadkowo. Znaleźliśmy w ten sposób kapliczkę Saint Gonéry w Plougrescant. Zwabiła nas bardzo nietypowa dzwonnica obsiadnięta przez smoki. Zresztą sami zobaczcie.
W środku niewielkiego kościółka jest jeszcze lepiej. Całe sklepienie pokryte jest bowiem niesamowitymi freskami przedstawiającymi biblijne historie, z przełomu XV i XVI wieku. Kapliczką opiekują się wolontariusze, więc nie zawsze jest otwarta dla zwiedzających (ostatnio była otwarta codziennie od 15 do 17.30, z wyjątkiem niedziel).
La Chapelle Saint Gonéry, 22820 Plougrescant
5. Pejzaż w różu
Pareidolia. To właśnie określenie usiłowałam sobie przypomnieć patrząc na nadmorskie kamulce. Dlaczego? Bo dopatrywanie się znanych kształtów w chmurach, drzewach, kamieniach itd. to coś, czym będziecie się zajmować podczas spaceru po tej części wybrzeża.
Skały na brzegu morza w okolicach Ploumanac’h przybierają niesamowite kształty: czarownicy, smoka, głowy olbrzyma, hipopotama, góry naleśników, przewróconej butelki, malarskiej palety.
Najpiękniejsza pora na ich oglądanie to początek i koniec dnia. O wschodzie i zachodzie słońca szarawe w ciągu dnia kamienie przybierają niesamowity kolor. Łatwo wtedy pojąć, dlaczego miejsce nazywa się Wybrzeżem Różowego Granitu.
Nadmorskie skały z różowego granitu można podziwiać tylko w trzech miejscach na świecie: w Bretanii, na Korsyce i w Chinach.
Wśród malowniczych skał zachowały się pozostałości starych budowli używanych przez pilnujących wybrzeża celników. Jednym z ulubionych miejsc turystów jest też latarnia morska Mean Ruz (co po bretońsku oznacza „czerwony kamień”).
Cała trasa wzdłuż wybrzeża różowego granitu ma dziesięć kilometrów. Nam udało się zobaczyć jeden odcinek: między Perros-Guirec a Ploumanac’h. Ma niecałe cztery kilometry. Najlepiej jest wyruszyć w drogę godzinę przed zachodem słońca, żeby wyrobić się na zachód w okolice latarni morskiej.
6. Wzgórze olbrzymów
Bretania często bywa dosyć dziwna, a najdziwniejsze miejsce znajduje się w malowniczej miejscowości Quénéquillec. Przy wejściu wita Was wielka kamienna stopa godna pałacu Justyniana lub term Karakalli, która przy bliższym poznaniu okazuje się być wyrzeźbiona w 2015 roku. Potem przechodzicie przez hałaśliwy plac budowy, który przy bliższym poznaniu okazuje się rzeźbiarskim atelier na świeżym powietrzu. W końcu docieracie do Doliny Świętych, która przy bliższym poznaniu okazuje się całkiem stromym wzgórzem. Nie muszę chyba dodawać, że również święci bynajmniej nie są święci - przynajmniej z formalnego punktu widzenia.
Pomysł był taki: stworzyć francuską Wyspę Wielkanocną, z wielkimi posągami tysiąca bretońskich świętych. Wpadli na niego nie rzeźbiarze i teologowie, lecz profesor archeologii i menedżer banku. Niedawno, bo w 2008 roku. I byli przekonujący: na pierwsze sto pomników zrzuciło się ponad cztery tysiące osób prywatnych oraz ponad 270 instytucji i przedsiębiorstw.
Zasady są takie: rzeźby wykonane są w bretońskim granicie; pracujący nad nimi artyści mają miesiąc na wykonie pomnika; cena jednego pomnika wynosi 15 tysięcy euro. Nad projektem Doliny Świętych pracuje piętnaścioro rzeźbiarzy z całego świata.
Większości bretońskich świętych nie znajdziecie w kościelnych spisach. Wielu z nich nie zostało nigdy uznanych oficjalnie przez papieża, który od 1234 roku ma wyłączność na ogłaszanie kogoś świętym. Tymczasem święci z Bretanii są zwykle starsi niż to prawo.
Nie umiałabym powiedzieć, czy rzeźby z Doliny Świętych wydają mi się piękne. Duża część z nich raczej nie. Oszałamia natomiast ich ilość - ustawiono już około 200 z planowanego tysiąca pomników. Tak czy owak miejsce wydało mi się fascynujące.
La Vallée des Saints, Quénéquillec, 22160 Carnoët. Wstęp wolny, przez cały rok i całą dobę. Duży parking w pobliżu, płatny 9 euro za samochód. www.lavalleedessaints.com
7. Gotowy plan filmowy
Tess Polańskiego, Szuani! Philippe'a de Broki i Bardzo długie zaręczyny Jeana-Pierre’a Jeuneta. Trzy różne filmy z trzech epok kina mają pewną cechę wspólną. Ekranizacja powieści Thomasa Hardy’ego, kostiumowa opowieść o kontrrewolucji w Wandei i utrzymany w poetyckiej stylistyce dramat wojenny należą bowiem do grupy kilkudziesięciu filmów kręconych w bretońskim miasteczku Locronan. Powód jest prosty: miasteczko to jest powalająco piękne. I wygląda jakby czas się go nie imał. Domy zamożnych kupców pamiętają złote czasy, kiedy w XIV i XVII wieku żagle z lokalnego konopnego płótna były eksportowane do całego świata. Niewielki rynek okalają siedemnastowieczne kamienice, samochody mają zakaz wjazdu do centrum, nie ma sygnalizacji świetlnej (bo i po co), nie widać anten ani kabli elektrycznych.
Centrum miasteczka wyglądałoby jak skansen, gdyby nie kolorowe sklepy z pamiątkami. Nie miałam też wrażenia, że tli się tam jakiekolwiek życie poza aktywnością związaną z obsługą turystów. Sklepiki, kawiarnie, restauracje, galerie - wszystko to kręci się wyłącznie wokół potrzeb przyjezdnych. Nigdzie też nie widziałam takiej inwazji zwiedzających w wieku 70-plus, choć to pewnie kwestia pory roku. Wszyscy młodsi najwyraźniej wyciągali już pierwiastki kwadratowe, zgłębiali życie rozwielitek, nitrowali chlorobenzenem, czy co tam jeszcze robi się teraz w szkole.
W miasteczku mieszkał niegdyś surrealista Yves Tanguy. Jeden z moich ulubionych malarzy, autor przepięknych obrazów wyglądających jak senne marzenia o życiu w morskich głębinach. Jego dom nadal tu jest, ale żeby go odnaleźć, trzeba zadać sobie sporo trudu. Budynek zachował się w znakomitym stanie, ale nie ma na nim najmniejszej informacji na temat artysty. Gdyby nie miła pani z biura informacji turystycznej, nie odnaleźlibyśmy starego domu z niebieskimi okiennicami (które, oczywiście, zostały zdjęte).
Po regionie Ile-de-France (to ten z Paryżem), Bretania ma najwięcej budynków zaklasyfikowanych jako zabytki: jest ich tutaj aż 2900.
8. Fajans i stare koronki
Quimper ma wszystkie wady i zalety wielkiego miasta. Ma rozmach, wiele sklepów, piękną katedrę, wspaniałe muzeum. A także ludzi śpiących na ulicach, chlejącą na umór młodzież, uliczne korki. Miasto żyje swoim rytmem, niezależnym od niezbyt licznych turystów.
Tytuł tego akapitu wymyśliłam dla przywabienia uwagi. Bo moim zdaniem najfajniejszą rzeczą w Quimper nie są tutejsze wytwory ceramiczne ani tekstylne (z których skądinąd słynie Bretania), lecz świetne muzeum sztuk pięknych.
Musée des Beaux-Arts ma całkiem porządne zbiory malarstwa flamandzkiego, włoskiego i hiszpańskiego (Rubens, Joos de Momper, Pieter Breughel II, Guido Reni). Najciekawsze wydały mi się jednak części ekspozycji poświęcone Bretanii, malarskiej szkole z Pont-Aven oraz grupie artystów zwanych La Bande Noire, których twórczość miała być mroczną odpowiedzią na impresjonizm i symbolizm.
Muzeum znajduje się w samym centrum miasta, przy tym samym placu, co katedra. Nie da się więc go przegapić, a ja bardzo je Wam polecam. Zbiór obrazów o lokalnej tematyce daje niezły wgląd w ponure zakamarki bretońskiej duszy. Pozwala też lepiej zrozumieć, jak wielką rolę pełni w tutejszej społeczności zmaganie się z morzem i klimatem.
Musée des Beaux-Arts de Quimper, 40 place Saint-Corentin, 29000 Quimper, w wakacje (1 lipca-31 sierpnia) otwarte codziennie od 10 do 18, poza sezonem zamknięte we wtorki, otwarte w pozostałe dni tygodnia od 9.30 do 12 oraz od 14 do 18. Wstęp 6 euro, osoby poniżej 26 roku życia bezpłatnie. www.mbaq.fr
9. Koniec świata na horyzoncie
Historia skalistego cypla na krańcu Europy przypomina dzieje wielu innych miejsc, których omal nie wykończyła własna uroda. Maya Beach w Tajlandii, Barcelona, Brugia, Portofino… Z Pointe du Raz było podobnie. A zaczęło się, jak zwykle, niewinnie.
Dzikie bezludne miejsce zachwyciło w XIX wieku poczytnych pisarzy: Victora Hugo i Gustave’a Flauberta. Ich entuzjastyczne opisy Pointe du Raz miały niebywałą siłę rażenia. Bo było mniej więcej tak, jakby dzisiaj zdjęcia malowniczych urwisk wrzucili na swoje profile najpopularniejsi instagramerzy.
Na efekt nie trzeba było długo czekać - wkrótce zaczęli zjeżdżać spragnieni nowych atrakcji turyści. A potem poszło gładko: jak na wyścigi powstawały hotele, sklepy, różnej jakości punkty gastronomiczne, a na końcu wielki parking. Jeszcze trochę, a spod zwałów turystycznych udogodnień nie widać już by było pejzażu. W 1990 roku podjęto więc decyzję, że dosyć tego dobrego. Od tego czasu systematycznie wyburzano zabudowania, a parking został przeniesiony o kilometr od linii brzegu. Tak jest do dzisiaj, dzięki czemu miejsce jest zachwycająco puste, choć odwiedza je milion turystów rocznie.
Raz to po bretońsku „szybki nurt”. Miejsce oznaczone na mapach jako Raz de Sein to niebezpieczny wodny przesmyk między stałym lądem a wyspą Ile de Sein, gdzie statkom zagrażają wysokie fale i silny wiatr. Przez niełatwą trasę prowadzą je zatem aż dwie latarnie morskie, które można dostrzec z brzegu. Bliższa to Phare de la Vieille, czynna od 1887 roku, a od prawie trzydziestu lat zautomatyzowana. Dalsza, widoczna przy dobrej pogodzie, to latarnia Ar Men na wyspie Sein.
Na najdalej wysuniętych na zachód częściach Bretanii dzień jest dłuższy: słońce zachodzi pół godziny później niż w Paryżu i 45 minut później niż w Strasburgu.
Na Pointe du Raz można się poczuć jak wędrowiec nad morzem mgły na obrazie Caspara Davida Friedricha. Jest tu wszystko co trzeba: poszarpane skały, strome urwiska, bryzgi spienionej morskiej wody (mgła tylko opcjonalnie). Byłam w tym miejscu kilka razy i nie przypominam sobie, by kiedykolwiek panowała tam przyjemna pogoda: albo leje, albo wieje, albo dwa w jednym. Ostatnio wiało (lekko) i kropiło (dość mocno). I wiecie co? I tak jest tam niezwykle wprost pięknie. Najlepsza pora na zwiedzanie półwyspu to ponoć wiosna (ja byłam latem i jesienią), bo porastające wybrzeże żarnowce i wrzosy kwitną jak szalone. Tu niezbędna uwaga: niezależnie od pory roku, dobrze jest mieć tu czapkę i buty na solidnej podeszwie.
Niektórzy mieszkańcy wyspy Molène w regionie Finistère żyją według czasu słonecznego, mając kompletnie w nosie czas wyznaczany w Greenwich. Ale to i tak postęp, bo w latach 60-tych ubiegłego stulecia żyła tak cała wyspa, przez co różnica czasu między wyspą a stałym lądem wynosiła dwie godziny.
Patrząc na najeżone skałami wybrzeże trudno nie pojąć konieczności ustawienia tu wyspecjalizowanej Madonny, Notre-Dame-des-Naufragés, czyli Najświętszej Panienki od Rozbitków. Być może ucieszy Was fakt, że autorem rzeźby jest rodak, Cyprian Godebski. Mnie ucieszył, bo zawsze miło spotkać rodaka na obczyźnie. Cyprian junior był synem poety Cypriana Godebskiego oraz ojcem Marii Zofii. Ta ostatnia była lepiej znana jako Misia Sert, pianistka i serdeczna przyjaciółka Coco Chanel.
Rzeźba z kararyjskiego marmuru nie miała związku ani z morzem, ani z Bretanią, ani tym bardziej z damską modą. Godebski wyrzeźbił ją na samym początku XX wieku by upamiętnić swojego syna zmarłego w Tonkinie, czyli dość daleko od bretońskich wybrzeży. Trzeba jednak przyznać, że trzy figury zastygłe w dramatycznych gestach doskonale wpasowują się w złowieszczy klimat miejsca.
10. Miasto malarzy
Pont-Aven byłoby być może jednym z wielu malowniczych sennych miasteczek na zachodzie Francji. I nie budziłoby większych emocji, gdyby nie trafił do niego bardzo znany malarz. Szukający natchnienia i egzotyki Paul Gauguin znalazł jedno i drugie w Bretanii. Do Pont-Aven wracał trzy razy. Ponieważ swoje miejsce znaleźli tu też malarze Emile Bernard i Paul Sérusier, powstała w ten sposób szkoła z Pont-Aven.
Zanim zostało miastem malarzy, Pont-Aven było miastem młynów. Wody rzeczki Aven poruszały koła czternastu mechanizmów. Kilka z nich do dzisiaj zachowało swoje koła, ale działa tylko jedno, w młynie Poulguin.
W Pont-Aven ślady Gauguina znajdziecie wszędzie: od pensjonatu, w którym mieszkał, po tabliczki z objaśnieniami w miejscach uwiecznionych na płótnach malarza. Przy okazji wizyty w Pont-Aven warto pojechać (lub pójść, bo to niezbyt daleki spacer), do miejscowości Trémalo. Jest w niej niewielki kościółek, w którym wisi stara figura Chrystusa. Historycy sztuki widzą w niej pierwowzór Żółtego Chrystusa, który pojawia się na kilku obrazach Gauguina.
Jeśli będziecie mieli więcej czasu, zajrzyjcie koniecznie do Musée de Pont-Aven, które wystawia dzieła artystów inspirujących się okolicą: Gauguina, Sérusiera, Bernarda. Gmach położony tuż obok Pension Gloanec, jest fantastyczny: nowoczesna przestrzeń ekspozycyjna ma kilka pięter, zwiedza się wygodnie, oświetlenie jest dobre. Muzeum robi też świetne wystawy czasowe, co warto mieć na uwadze planując podróż.
Musée de Pont-Aven, Place Julia, 29930 Pont-Aven. Otwarte codziennie oprócz poniedziałków, w godz. 10-18, w lipcu i sierpniu do 19. Bilety po 8 euro, zniżkowe 6 euro. www.museepontaaven.fr
Chapelle Notre-Dame de Trémalo, 29930 Pont-Aven.
11. W kamiennym kręgu
No dobra, od razu przyznam: bardziej podobało mi się Stonehenge. Bo ustawione w kręgu kamienie przypominają tajemniczą budowlę i działają na wyobraźnię. Tysiące starożytnych kamieni w Carnac i okolicach też robią wrażenie, ale tu chodzi raczej o ilość niż jakość, moim skromnym zdaniem. Kamienie w Carnac są znacznie starsze niż te w Stonehenge - i wiadomo o nich równie niewiele.
Dolmeny przypominają płyty nagrobne, tumuli - kurhany, a menhiry to pojedyncze podłużne kamienie ustawione pionowo. Mają rozmiary od pół metra do około 6 metrów wysokości, ważą średnio 5-10 ton (ale mogą ważyć i 20 ton). Liczą sobie co najmniej pięć tysięcy lat lat.
We Francji najwięcej prehistorycznych kamieni jest właśnie w Bretanii: ponad sześć tysięcy menhirów i ponad tysiąc dolmenów.
Tysiące ustawionych w równych rzędach kamieni wyglądają dziwnie. Zawsze intrygowały ludzi - a że są starsze niż jakikolwiek historyczne źródła dotyczące regionu, nikt o nich nic nie wie. Lokalni opowiadają o nich legendy. Najbardziej znana mówi o świętym Cornélym z III wieku, który był też patronem bydła. I przydało mu się to: ścigany przez rzymski legion święty najpierw ukrył się w uchu byka, a potem zmienił żołnierzy w kamienie. Wyjaśniałoby to, jako żywo, czemu kamienie w Carnacu stoją jak do komendy „w dwuszeregu zbiórka”. Niestety, ta przyjemna opowieść odpada jako wiarygodna hipoteza, również dlatego, że kamienie są starsze od rzymskich legionów o jakieś trzy tysiące lat. Ten prosty fakt wyklucza też przy okazji prawdziwość drugiej legendy: że kamienie to dzieło czarnoksiężnika Merlina. Do czego służyły rzędy kamieni? Czy była to świątynia druidów, mapa nieba, a może cmentarzysko? Nikt tego nie wie i raczej się nie dowie, chyba że chat GPT wymyśli, jak podróżować w czasie.
Żeby obejrzeć je z bliska - czyli dostać się za otaczający je płot - trzeba zapisać się na wycieczkę z przewodnikiem. Nie zawsze jednak tak było. Przez wiele lat ludzie traktowali skupiska prehistorycznych kamieni jako poręczne źródło lokalnego granitu, używanego powszechnie do budowy dróg, kurników, obórek, pieców i co się tam jeszcze komu zamarzyło. Z menhirów zbudowano też podobno pobliską latarnię morską. Rolnicy przesuwali kamienie, by mieć więcej gruntów ornych, a w późniejszych epokach - również po to, by archeolodzy nie ryli im podwórka.
Przez wiele lat dostęp do prehistorycznych kamieni był wolny. Można było wokół nich piknikować i imprezować. Jak się domyślacie, wielkie pionowe skały same prowokują, by się na nie wspinać i trochę je poprzewracać. Na początku lat 90-tych lokalne władze uznały, że już wystarczy. Powalone kamienie ustawiono do pionu, a dostęp do nich mocno ograniczono.
Nie oznacza to jednak, że nie ma tarć. Latem 2023 roku mer miasta Carnac i jego rodzina musieli otrzymać policyjną ochronę, po fali hejtu jaka wylała się na mera po udzieleniu przez niego zgody na usunięcie historycznych kamieni z placu budowy supermarketu Mr Bricolage.
Alignements de Carnac, Lieu-dit le Ménec, 56340 Carnac.
Otwarte codziennie. Od 1 lipca do 31 sierpnia w godzinach 9.30-19, we wrześniu 9.30-18, od października do końca marca 10-13 i 14-17, od kwietnia do końca czerwca 9.30-18. Wstęp wolny. Płatne są natomiast wizyty z przewodnikiem. www.menhirs-carnac.fr
12. Słone złoto
Wieczorem ta część wybrzeża wygląda jak ogromne, podzielone szprosami lustro. Tworzą je setki prostokątnych basenów z wodą morską, w których zbiera się sól.
Słone bagna leżą na płaskim skrawku lądu między miastem Guérande a półwyspem Le Croisic, w miejscowościach Batz-sur-Mer, Guérande, La Turballe. Można je zwiedzać pieszo lub na rowerze, poruszając się tylko po wyznaczonych szlakach. Saliny są własnością prywatną, więc na ich zwiedzanie trzeba mieć zezwolenie właścicieli. Najbezpieczniej zapisać się na wycieczkę organizowaną np. przez Musée des Marais Salants, czyli muzeum słonych bagien w Batz-sur-Mer www.museedesmaraissalants.fr/accueil
Po sól w Bretanii nie trzeba schodzić pod ziemię - wystarczy odłowić słone kryształki z morskiej wody. Jak to się odbywa? Po pierwsze, potrzebne są płaskie tereny regularnie zalewane przez morskie fale. Należy je podzielić na połączone ze sobą wąskimi przesmykami płytkie baseny. Potem sprawa wydaje się już w miarę prosta.
• Raz w miesiącu jest wielki przypływ. Woda wpływa wtedy do głównego zbiornika, pierwszego w kolejności w każdej salinie. Pełni on funkcję rezerwuaru słonej wody.
• Praca paludier, czyli „zbieracza soli” polega między innymi na zarządzaniu zasobami morskiej wody. Przepływa ona do kolejnych, coraz płytszych słonych basenów. Pod wpływem słońca, wiatru i wysokiej temperatury powietrza paruje, więc koncentracja soli jest w niej coraz większa.
• Skrystalizowaną sól przepycha się czymś w rodzaju grabi na brzeg basenu i robi z niej kopczyki na specjalnie przygotowanych glinianych poletkach. Tam sól wysycha i można ją przewieźć taczkami na kopce.
Jak to wygląda, znajdziecie tu:
• Zbiór soli trwa od czerwca do września. O poletka trzeba jednak dbać przez cały rok. Od października do lutego przygotowuje się solne baseny, zimą trzeba z nich usuwać błoto i algi. Na wiosnę wpuszczana jest do nich woda morska i cały cykl parowania może się rozpocząć od nowa.
• Teren, na którym pracuje paludier, ma zwykle powierzchnię 3-4 hektarów i obejmuje 50-60 solnych oczek. Pozwala to wyprodukować 60-90 ton grubej soli oraz 2-3 tony fleur de sel.
Na dnie zbiorników osiada bogata w mikroelementy szara sól gruboziarnista. Na powierzchni wody powstaje natomiast fleur de sel. Najdelikatniejszy gatunek soli wygląda najpierw jak cieniutka opalizująca warstewka. I tutaj trochę magii: w Guérande fleur de sel powstaje ponoć przy wschodnich wiatrach, które sprawiają, że kryształki soli osadzają się na powierzchni wody w postaci odwróconych piramid.
Kiedy kwiat soli zaczyna się formować, wszyscy trzymają kciuki, żeby nie padało. Jeśli bowiem deszcz spadnie akurat w tym czasie, fleur de sel znika. Zbiory fleur de sel wymagają wprawy. Delikatne słone kryształki zbiera się czymś w rodzaju sitka na bardzo długim kiju, manewrując tak, by nie zmącić wody, bo niszczy to fleur de sel w całym zbiorniku
Na deser
Każdy dietetyk Wam powie, że deseru powinno nie być. Mój deser jest zatem przede wszystkim ucztą dla oczu. Jest też niekaloryczny, bo trochę oszukany.
Dwie ostatnie atrakcje znajdują się bowiem już za geograficzną granicą Bretanii, w regionie Pays de la Loire, czyli krainie Loary. Są jednak rzut beretem od Saint-Nazaire, więc jeśli będziecie w okolicy, zajrzyjcie, bo warto.
13. Dekoracje jak z Pixara
Domki na palach wyglądają jak wyjęte z kreskówki dla dzieci. Spodziewałabym się takich widoków gdzieś w malowniczych rejonach Azji Południowej, a nie na surowym wybrzeżu Atlantyku.
Wysokie na 4-5 metrów rybackie domki wyposażone są w sieć do łowienia ryb i skorupiaków, w kształcie prostokątnego parasola na długim kiju. Nie widziałam tej maszynerii w akcji, ale wyobrażam sobie, że przypomina to trochę odławianie morskich żyjątek ogromnym durszlakiem.
Radosne skrzyżowanie domku na drzewie i domku na palach nie jest ponoć rzadkim widokiem w tej części wybrzeża. My oglądaliśmy je w okolicach miejscowości Saint-Michel-Chef-Chef (już sama nazwa zachęca do odwiedzin), przy plaży o nazwie Grande Plage de Tharon.
14. Jurassic Park w Psim Nosie
Mierzący 130 metrów długości metalowy wąż jest podobno bardziej popularny w mediach społecznościowych niż Luwr czy podparyski Disneyland. Jego autorem jest Huang Yong Ping, artysta urodzony w Chinach, ale od 1989 roku do śmierci w 2019 roku mieszkający we Francji.
Wąż umieszczony został w 2012 roku tam, gdzie słodkie wody Loary mieszają się ze słonymi wodami Atlantyku, na czubku cypla o nazwie Nez-de-Chien, (czyli Psi Nos). Ogon węża sięga punktu, w którym woda w oceanie jest najniżej podczas odpływu. Głowa wyznacza granice przypływu. Wąż pojawia się i znika, przykrywany wodami przypływu.
Podczas odpływu można całość instalacji obejść prawie suchą nogą. Kiedy przypływ osiąga najwyższy poziom, widać tylko część gadziej głowy. Aluminiowa konstrukcja zgodnie z koncepcją artysty ma zostać wchłonięta przez ocean – i rzeczywiście, powoli zawłaszcza ją morska roślinność.
***
Powodów do odwiedzenia Bretanii jest bez liku. My nie zdołaliśmy obejrzeć żadnej ze spektakularnych wysp (pies, który z nami jeździ, nie przestając być słodkim misiem, jest też szczurem lądowym), nie zdążyliśmy też obejrzeć zatoki Morbihan, którą wszyscy lokalni bardzo nam polecali. Musimy też wrócić i sprawdzić, jak smakuje kouign’ aman. No i jak tu tej Bretanii nie lubić, skoro pochodzą z niej bardzo sympatyczne spaniele oraz Les Lapins Crétins, upiorne króliki z kultowej kreskówki. Więc sami widzicie, bez Bretanii nie da rady.
Piękne zdjęcia i wspaniale, że są podpisane. Dla osób, które tam nie były i nie będą wspaniała podróż przez ten piękny region. Dziękuje za garść wrażeń i szereg ciekawych informacji. Dla uzupełnienia polecam książkę Krzysztofa Vargi "Ostrygi i kamienie"
Nina Biela