Niektóre galerie i muzea przypominają niewielkie lokalne restauracje: znane są tylko wtajemniczonym, ale serwują prawdziwą ucztę.
Luwr czy British Museum szturmują tłumy chętnych, każdy tam więc prędzej czy później trafi. Dużo bardziej interesujące wydają mi się miejsca mniej znane - dla niektórych warto nałożyć drogi i nieco zmienić urlopowe plany.

Na mojej liście znalazły się zarówno muzea znajdujące się w mało oczywistych miejscowościach (jak na przykład belgijska Ostenda), jak i te z bardzo popularnych miast, ale nie mieszczące się w top-10 turystycznych przewodników. Poniżej znajdziecie spis wielu miejsc, które mnie zachwyciły. Oraz jedno, które mnie wkurzyło.

Luwr w Lens
Przy atrakcjach, jakimi kuszą Bretania, Kraj Basków czy Lazurowe Wybrzeże, górnicza część północnej Francji wypada bardzo blado. Nie ma tu rajskich plaż, gwarancji słońca, prehistorycznych kamulców, wzgórz pokrytych winoroślą ani rzymskich ruin. Są hałdy i szyby zamkniętych kopalni (niezwykle malownicze!). I to świetne muzeum, zbudowane w miejscu, gdzie nie tak dawno temu znajdowała się kopalnia węgla. Żeby je obejrzeć, warto nałożyć trochę drogi - na przykład jadąc samochodem z Brukseli w stronę Paryża.

Co się dzieje, kiedy zwija się przemysł górniczy, z którego żyje cała okolica? Atmosferę biedy i beznadziei pamiętacie zapewne z filmu Full Monty/Goło i wesoło. Otwarcie filii Luwru w Lens miało sprawić, by w departamencie Pas-de-Calais było mniej goło, a bardziej wesoło: pomysłodawcy chcieli zachęcić turystów do odwiedzin i przywrócić mieszkańcom poczucie dumy. I wiecie co? Mam wrażenie, że się udało.

Z zewnątrz muzeum wygląda mniej więcej jak supermarket budowlany, więc nie porywa i nie zachwyca. Dopiero we wnętrzu łatwo sobie uświadomić, skąd się wziął kształt budynku. Mieści bowiem olbrzymią otwartą przestarzeń nazwaną La Gallerie du temps.
Niezwykły budynek nowego muzeum możecie obejrzeć tutaj:

Projektanci budynku znaleźli przepis na niemęczącą przestrzeń muzealną. Po pierwsze, w minimalistycznie urządzonym wnętrzu nie ma ozdóbek i rozpraszaczy, można się więc skupić na tym, co umieszczone w gablotach lub powieszone na ściankach. Po drugie, obrazy, rzeźby i przedmioty codziennego użytku są doskonale oświetlone: światło wpada przez przeszklony dach, filtrowane przez coś w rodzaju olbrzymich żaluzji. Wrażenie przebywania w jasnej, nieograniczonej przestrzeni potęguje też sprytny zabieg: ściany galerii wyłożono błyszczącym aluminium, które odbija światło i sprawia, że zaciera się fizyczna granica między tym, co wewnątrz i światem zewnętrznym. Po trzecie wreszcie, podłoga jest lekko nachylona w stronę wyjścia. Będziecie więc mieli wrażenie, że muzeum zwiedza się łatwo i przyjemnie.
Nigdzie indziej nie zetknęłam się z tak zapraszającą przestrzenią. Może więc skojarzenie z supermarketem nie jest takie głupie? Tylko w tym wypadku triki mające na celu zachęcenie klienta do obejścia wszystkich półek są mile widziane.

Spacer po Gallerie du temps jest jak podróż w czasie. Startujemy w starożytności, a potem przechodząc od eksponatu do eksponatu docieramy do współczesności (no, prawie - najmłodsze dzieła pochodzą z połowy XIX wieku). Stworzone przez ludzi z najróżniejszych części świata dzieła ustawione są chronologicznie. Można dzięki temu odkryć punkty łączące dzieła sztuki powstałe w skrajnie różnych miejscach, na własne oczy prześledzić ewolucję stylów, materiałów i ludzkich umiejętności. Jest też ściągawka - na bocznej ścianie galerii wytyczono linię czasu z oznaczeniem dat i epok. Zerkając na nią łatwo odnajdziecie się w czasie i przestrzeni.
Główna sala w muzeum nazwana „galerią czasu” ma trzy tysiące metrów kwadratowych powierzchni i 120 metrów długości. I to najwyraźniej wystarcza, żeby pokrótce opowiedzieć o pięciu tysiącach lat historii sztuki.

Eksponaty wypożyczone są z ojczystego Luwru i z paryskiego Musée du Quai Branly. Część wystawy jest stała, ale wiele dzieł jest w Lens tylko przejściowo. Dlatego, tak jak nie wejdziecie dwa razy do tej samej rzeki, tak nie wejdziecie dwa razy do tej samej Galerii czasu. Ale kiedy byście tu nie trafili, na pewno znajdziecie mnóstwo rzeczy, które Was zachwycą.

Wiem z doświadczenia, że zwiedzanie muzeum sztuki z dziećmi nie zawsze jest usłane różami (a raczej, w dziewięciu przypadkach na dziesięć, to pełna znoju katorga). Ale Louvre-Lens polecam z czystym sumieniem: dzieci tu się nie nudzą. Każdy z eksponatów można obejść dookoła i na przykład zobaczyć, co antyczna rzeźba ma za plecami.

Będąc w Louvre-Lens zajrzyjcie do muzealnej kawiarni. Serwowane w niej ciasteczka nadawałyby się na eksponaty, bo są wyjątkowe. Region zobowiązuje, więc mają kształt i kolor górniczych hałd, a ich składnikiem jest między innymi węgiel. Więc może i rosną od nich dolne partie ciała, ale za to dobrze robią na żołądek.

Musée du Louvre Lens, 99 rue Paul Bert, 62300 Lens. Otwarte od 10-tej do 18-tej. Zamknięte we wtorki i niektóre dni świąteczne. Wstęp bezpłatny do Gallerie du temps i Pavillon de verre. Na wystawy czasowe wstęp płatny: dorośli 11 euro, 18-25 lat 6 euro, niepełnoletni wchodzą za darmo. www.louvrelens.fr
Muzeum Marmottan Monet, Paryż
Ludzie to kiedyś mieli problemy. Na przykład takie, że dostali w spadku mnóstwo obrazów Moneta, z którymi nie wiadomo było co zrobić, bo nikt ich nie chciał kupić. Dopust boży, zaiste. Ale po kolei.

Do muzeum Marmottan Monet trafiłam dopiero w tym roku. Po pierwsze dlatego, że po dawce płócien Moneta w Musée d’Orsay i L’Orangerie nie szukałam już więcej impresjonistycznych wariacji na temat japońskich mostków, nenufarów i cienistych oczek wodnych. Po drugie, muzeum znajduje się w spokojnej części XVI dzielnicy Paryża, która niekoniecznie znajduje się na szlaku, jeśli przyjeżdża się pozwiedzać tylko na kilka dni.

Passy, czyli jedna z najelegantszych dzielnic Paryża, była kiedyś wiejskim przedmieściem. W połowie XIX wieku przyłączono te tereny do miasta, a baron Haussman (ten od wielkiej przebudowy Paryża i słynnych kamienic) zarządził urządzenie tu wielkiego parku. Piękny miejski ogród zadziałał podobnie, jak Central Park w Nowym Jorku, czyli przyciągnął do sąsiadujących z nim domów bogatą klientelę. Na jednej z takich działek zbudowano pałacyk mieszczący dzisiaj muzeum Marmottan Monet.

W drugiej połowie XIX wieku budynek kupił Jules Marmottan, robiący wielką karierę i równie wielkie pieniądze w zarządzie kopalni w regionie Pas-de-Calais. Żeby ozdobić paryską siedzibę, kupował dzieła starych mistrzów. Sztuką zajmował się też jego syn, który przed bezpotomną śmiercią zapisał swój dom i kolekcję Akademii Sztuk Pięknych.

Trochę trudno to dzisiaj pojąć, ale kiedy w 1927 roku wystawiono wielkoformatowe Nenufary w muzeum L’Orangerie, publiczność była bardzo daleka od zachwytu. Jedyny spadkobierca Moneta, jego syn Michel, stracił nadzieję na korzystną sprzedaż płócien tatusia, których mnóstwo odziedziczył. Powierzył je zatem Muzeum Marmottan i dzięki temu możemy je teraz tam oglądać.

Urządzone w starym pałacu z ogrodem muzeum sprawiło na mnie wrażenie zagraconego. Nie lubię galerii sztuki zorganizowanych w czyichś mieszkaniach: wystawiane obrazy bywają często słabo oświetlone, a część kolekcji wisi pod sufitem. We wnętrzach z epoki uwagę rozpraszają ozdobne meble, kominki, gzymsiki, stiuki, żyrandole, zegary szafkowe, patery, ciężkie zasłony i rozmaitego rodzaju durnostoje. Takie muzeum jest na przeciwnym biegunie niż filia Luwru w Lens. Na zdjęciu poniżej widać, co mam na myśli.

Na szczęście dużo lepiej jest w salach, w których wystawiane są dzieła impresjonistów. Nie szalał tu żaden kolekcjoner bibelotów, więc jest nowocześnie, minimalistycznie i z oddechem.

Najsłynniejszy obraz Moneta, czyli Impresja. Wschód słońca, został ukradziony w 1985 roku przez pięciu zamaskowanych mężczyzn, którzy w biały dzień sterroryzowali strażników i zwiedzających, po czym wynieśli z pałacyku dziewięć obrazów. Udało się je odnaleźć na Korsyce pięć lat później, a tropy prowadziły między innymi do japońskiej yakuzy.
Obraz namalowany (podobno w kilka godzin!) z okna hotelowego pokoju w Hawrze uważany jest za jeden ze zwrotnych punktów w historii malarstwa. Monet musiał go jakoś zatytułować. Klasyczny tytuł np. „Widok Hawru” nie wchodził w grę, bo tylko rozjuszyłby widzów. Ludzie przyzwyczajeni do realistycznego malarstwa akademickiego reagowali na kompozycję barwnych plamek pewnie z podobnym zrozumieniem, jakie odczuwam dzisiaj ja przed mazajami Cy Twombly’ego. Koniec końców Monet wybrał tytuł Impresja. Wschód słońca. I niechcący ochrzcił najsłynniejszy bodajże nurt w historii nowoczesnego malarstwa.

W 1993 roku do płócien Moneta wystawianych w pałacyku Marmottan dołączono kolekcję obrazów Berthe Morisot, pierwszej malarki - impresjonistki, uczennicy Corota i muzy Maneta. Jej dzieła przekazali muzeum spadkobiercy, a dzisiaj można je oglądać w kilku salach na piętrze.

Przedstawiona na obrazie leżąca w trawie dziewczyna przyjaźniła się z córką malarki. Wiemy, że nazywała się Gabrielle Dufour. Mało tego, wiemy również, że popatrująca na nią koza nosiła imię Colette. Zachwyciło mnie to, że do historii malarstwa przeszła również koza!

W muzeum Marmottan Monet wisi szkic do jednego z moich ulubionych obrazów. Przedstawia nową dzielnicę zbudowaną za czasów barona Haussmanna. Co ma piernik do wiatraka, a Caillebotte do Moneta? Coś jednak ma: Caillebotte podarował ten szkic Monetowi, a Monet najwyraźniej go lubił, bo płótno wisiało zawsze w jego sypialni.
Musée Marmottan Monet, 2 rue Louis-Boilly, Paryż. Otwarte od wtorku do niedzieli, od 10-tej do 18-tej (w czwartki do 21-ej). Bilety w cenie 14,50 Euro (dorośli), 10 Euro (poniżej 18 roku życia). www.marmottan.fr
Centrum Pompidou, Malaga
To świetne miejsce, więc tym bardziej szkoda, że jest z nim podwójny problem. Po pierwsze, rzadko kto wybiera się do Malagi w innym celu, niż jak najszybsza przesiadka z samolotu do pociągu lub samochodu, który jedzie w atrakcyjniejsze miejsce.

Malaga jest wielkim miastem z zatłoczoną plażą w kolorze szarym, więc nie dziwi mnie specjalnie, że większość wakacjowiczów zmierza jak najszybciej w stronę wypasu w Marbelli czy oszołomienia w Sewilli. Uważam skądinąd, że Malaga jest wspaniała, ale rozwodzić się nad tym nie będę, bo chciałabym napisać Wam przede wszystkim o tym niezwykłym muzeum. Z którym drugi problem jest taki, że jeśli już ktoś chce coś w Maladze zwiedzić, jego pierwszym wyborem jest Muzeum Picassa. Nie namawiam do rezygnowania z tego planu, bo jest znakomity. Namawiam Was na znalezienie odrobiny czasu także na Centre Pompidou/Málaga. Z kilku powodów, które poniżej.

Muzeum jest młodziutkie i bardzo dynamiczne. Otwarto je w 2015 roku, działa na zasadzie podobnej jak Luwr-Lens, czyli wypożycza dzieła sztuki z muzeum macierzystego - Centrum Pompidou w Paryżu.
Większość dzieł można tu więc oglądać w ramach wystaw czasowych. Do października na przykład otwarta jest wystawa Un Tiempo Propio, poświęcona „czasowi dla siebie” - polecam, jeśli w tym sezonie zaniesie Was do tej części Hiszpanii.

Warto obejrzeć sam budynek muzeum. Zaprojektował go Daniel Buren, ten sam, który odpowiada za las biało-czarnych kolumn na dziedzińcu Palais-Royal w Paryżu i za design muzeum sztuki nowoczesnej MADRE w Neapolu. Kolorowego kubiku nad brzegiem morza nie pomylicie z żadnym innym budynkiem w mieście.

Nie mam pojęcia, czy to zasługa architektury Burena, ale Pompidou/Málaga to jedno z tych muzeów, które nie męczą. Samo w sobie nie ma rozmiarów hangaru, dostaniecie więc w nim sztukę nowoczesną w porcji łatwej do przetrawienia.
Centre Pompidou Málaga, Pasaje Doctor Carrillo Casaux, Puerto de Málaga.
Otwarte od środy do poniedziałku, w godzinach 9.30-20-ta. We wtorki nieczynne. Bilety 9 euro (dorośli), 4 euro (wystawy czasowe). Osoby do 26 roku życia płacą pół stawki.
www.centrepompidou-malaga.eu
Dulwich Gallery, Londyn
Wiedziona narodową dumą, lubię sobie myśleć, że powstanie tej niezwykłej galerii londyńczycy zawdzięczają poniekąd naszemu królowi Stanisławowi Augustowi. Bo historia idzie tak: mieszkający w Londynie francuski marszand, Noel Desenfans oraz szwajcarski malarz Sir Francis Bourgeois przyjęli od naszego Stasia zlecenie na skompletowanie królewskiej kolekcji sztuki. Było to w roku 1790. Panowie wzięli się do roboty i pracowali kolejne pięć lat.

Jak jednak wiemy, w 1795 roku nie było już o czym mówić: Polska utraciła niepodległość, a król został zmuszony do abdykacji, więc o sztuce myślał zgoła niewiele. Bourgeois i Desenfans zostali z rozbabranym biznesem jak Himilsbach z angielskim i musieli jakoś się wyplątać z niekorzystnej sytuacji. Część zebranych w Polsce dzieł sprzedali, a za uzyskane kwoty kupili ponoć cenniejsze nabytki (tutaj narodowa duma trochę mi siada…). Po czym próbowali sprzedać kolekcję najpierw carycy, potem rządowi Wielkiej Brytanii, za każdym razem bez rezultatu. Postanowili zatem oddać dzieła galerii, która udostępni je szerokiej publiczności. A że Galeria Narodowa w tamtych czasach jeszcze nie istniała, przekazali kolekcję Dulwich College. W ten sposób powstała Dulwich Art Gallery - pierwsza w Wielkiej Brytanii zbudowana od zera galeria sztuki.
Fundatorzy galerii, Noel Desenfans, Margaret Desenfans i Sir Francis Bourgeois nie opuścili jej do dzisiaj: zostali pochowani w Mauzoleum na terenie Dulwich Gallery.

W założeniu budynek galerii miał być prosty. Z jednej strony, nawiązania do klasycystycznych wzorów uważano za eleganckie. Z drugiej strony, nie da się ukryć, chodziło o cięcie kosztów. Architekt John Soane użył więc przystępnej cenowo londyńskiej cegły, a droższy kamień stosował tylko do detali budynku. Wprowadził też architektoniczną nowinkę: świetliki w dachu zamiast okien. Dzięki temu na ścianach jest mnóstwo miejsca do wieszania obrazów, a padające z góry światło równomiernie oświetla płótna.

To, co oglądamy dzisiaj, nie jest tą samą galerią, którą wzniósł Soane. Budynek jest po wielu przeróbkach, bo w 1944 roku dużą część budowli zniszczyła bomba. Dzisiaj stare i nowe budynki łączy przeszklony korytarz, dodający ceglanej budowli przyjemnej lekkości.

Kolekcja Bourgeois i Desenfansa obejmowała przede wszystkim epokę baroku: dzieła XVII i XVIII wiecznych malarzy włoskich, hiszpańskich, francuskich, flamandzkich i holenderskich. I choć to niewielkie muzeum, obejrzycie tu fantastyczne płótna Rembrandta, Rubensa, Watteau czy Murillo - żeby tak wymienić spod dużego palca.

Lubię przychodzić do Dulwich na wystawy czasowe i przy okazji rzucić okiem na stałą ekspozycję. Zawsze odwiedzam też jedno z trojga fundatorów galerii: żonę Desenfansa, której podobizna wisi w głównej sali. Fascynuje mnie nie tylko jej wielka uroda, ale także najbledszy odcień skóry, jaki zdarzyło mi się widzieć na portrecie.

To, co najbardziej lubię tu robić, sprowadza się do trzech czynności: odwiedzić galerię, zajrzeć do świetnie zaopatrzonej księgarni i kupić coś ciekawego, po czym zasiąść z nowym łupem przy kawie, w urządzonej w przeszklonej werandzie kawiarni.

Dulwich Picture Gallery, Gallery Road, SE21 7AD, Londyn. Otwarta od środy do niedzieli, od 10-tej do 17-tej. Bilety w cenie 16,50 GBP (dorośli), do 18 roku życia wstęp wolny. www.dulwichpicturegallery.org.uk
The Courtauld Gallery, Londyn
Galeria położona jest w samym sercu miasta, dwa kroki od Covent Garden. Ale nie znajdziecie jej w pierwszej piątce najpopularniejszych londyńskich muzeów. Powodów, dla których uważam, że omijanie Courtauld to błąd, jest kilka.

Po pierwsze, jest tu fantastyczna stała kolekcja. Galeria ma obrazy starych mistrzów, ale słynie przede wszystkim z impresjonistów i postimpresjonistów. Znajdziecie zatem wielu dobrych znajomych: smutną dziewczynę za barem Maneta, krajobrazy Cézanne’a, kilka płócien van Gogha i zwiewne baletnice Degasa.

Ja zawsze odwiedzam tego samego artystę, bo go bardzo lubię: pointylistę Georges’a Seurata. W Courtauld jest bardzo dużo jego obrazów, pozwalających prześledzić ewolucję malarza: od grzecznego stylu akademickiego po nakładanie farby metodą barwnych punkcików.

Po drugie, warto obejrzeć tutejszą klatkę schodową. Kręcone marmurowe schody z niezwykłą niebieską balustradą to chyba najbardziej obftografowane miejsce w całej galerii.
W Somerset House mieszkała kiedyś Elżbieta I. Było to w latach 1553-58, kiedy była jeszcze księżniczką, a nie królową.

Po trzecie, zajrzyjcie do kafejki na dziedzińcu Sommerset House. Jest idealna w słoneczny dzień, na kawę lub - czemu nie? - kieliszek prosecco. Można tu posiedzieć w ciszy, trudno dostępnej na zewnątrz budynku, gdzie huczy jedna z ruchliwszych ulic Londynu, czyli Strand.

The Courtauld Gallery, Somerset House, Strand, WC2R 0RN, Londyn. Otwarta od poniedziałku do niedzieli, w godzinach 10-18. Bilety w cenie 11 GBP (dorośli, w tygodniu), 13 GBP (dorośli, weekendy), poniżej 18 roku życia wstęp wolny. Bilety na wystawy czasowe + stała ekspozycja są droższe o 5 GBP. www.courtauld.ac.uk
Musée Fin-de-Siècle, Bruksela
Łatwo je ominąć, bo w tym samym kompleksie są inne znakomite muzea: Sztuk Pięknych, Sztuki Nowoczesnej oraz, nie do pobicia, Muzeum Magritte’a. Warto jednak wykrzesać z siebie trochę pary i chociaż rzucić okiem na kilka rzeczy w Muzeum Końca Wieku.

Jednym z tutejszych greatest hits jest niepokojąca secesyjna kompozycja z gepardem. Choć wydaje się mało ekscentryczna, jeśli porównać ją działami symbolisty barona Léona Fréderica (poniżej).

Zadedykowane Beethovenowi ogromne płótno pełne skłębionych różowych dziecięcych ciał robi potężne wrażenie. I musicie przyznać, że jest raczej dziwne.

Muzeum Fin-de-Siècle nie ogranicza się do obrazów - można w nim obejrzeć również mnóstwo przedmiotów codziennego użytku, utrzymanych w stylu Art Nouveau. Jeśli lubicie piękne stare przedmioty, spędzicie tu bardzo przyjemne chwile.
Musée Fin-de-Siècle, Rue de la Régence 3, Bruksela. Otwarte wtorek-piątek od 10-tej do 17-tej, w soboty i niedziele od 11-tej do 18-tej, w poniedziałki zamknięte. Bilety w cenie 10 euro (dorośli), studenci poniżej 26 roku życia 3 euro, osoby poniżej 18 roku życia wchodzą za darmo. www.fine-arts-museum.be
Uwaga! Cały budynek Royal Museum of Fine Arts będzie remontowany od 2025 roku. Oznacza to, że niektóre kolekcje będą chwilowo niedostępne dla zwiedzających. Od początku kwietnia 2023 sale Muzeum Fin-de-Siècle będą zamknięte, ale ekspozycję będzie można oglądać w innych pomieszczeniach muzeum.
Centre belge de la Bande dessinée, Bruksela
Być w Belgii i nie zobaczyć muzeum komiksu? To prawie tak jak być w Belgii i nie napić się piwa. Więc chociaż komiks to nie moja bajka (poza niektórymi niszowymi pozycjami wydawanymi przez Kulturę Gniewu), zajrzałam również do Belgijskiego Centrum Komiksu. Chciałam przede wszystkim zobaczyć część wystawy poświęconą Tintinowi, który jest ulubionym bohaterem mojego młodszego syna. Pech chciał, że muzeum akurat było w remoncie, a wraz z nim sekcja z Tintinem. Można było natomiast obejrzeć wioskę Smerfów, więc w sumie nie byłam bardzo stratna.

Choć i tak w tym muzeum ciekawsze od zawartości wydało mi się opakowanie. Muzeum mieści się bowiem w budynku zaprojektowanym przez jednego z najważniejszych secesyjnych architektów, Victora Hortę. Chodząc po Brukseli na pewno napotkacie sporo jego innych projektów.
Belgia to państwo o największym zagęszczeniu autorów komiksów na kilometr kwadratowy. W tym niewielkim kraju mieszka bowiem aż 700 osób zajmujących się zawodowo rysowaniem komiksów.

Wystawy przygotowane są przede wszystkim z myślą o najmłodszych odbiorcach. Tym powyżej dziesiątego roku życia może trochę w nim brakować bardziej rozbudowanych objaśnień przy eksponatach. Ale i tak znajdziecie tu superciekawe sekcje: mnie najbardziej zainteresowały informacje dotyczące przedstawiania w komiksach problemów związanych rasizmem i prawami kobiet.

W niektórych wystawianych tu komiksach sportretowane jest wnętrze muzeum.

Na parterze znajduje się jedno z najładniejszych bistro w okolicy: Horta Brasserie. Dlatego nawet jeśli komiks jest wam całkowicie obcy, warto tu wpaść na kawę i małe co nieco.

Centre belge de la Bande dessinée, Rue des Sables 20, Bruksela. Otwarte wtorek-niedziela od 10-tej do 18-tej, nieczynne w poniedziałki. Bilety w cenie 13 euro (dorośli), 10 euro (młodzież 12-25 lat), 6 euro (młodsze dzieci). www.comicscenter.net
Museo del Novecento, Mediolan
Jakoś nigdy wcześniej nie trafiłam do tego miejsca, choć doprawdy nie da się być w Mediolanie i nie trafić w okolice Duomo. Muzeum znajduje się tuż przy katedrze, w Palazzo dell’Arengario. Jest bardzo młode: zostało otwarte w 2010 roku.

Bliźniacze budynki Palazzo dell’Arengario to znakomity przykład architektury faszystowskiej. Przynajmniej z zewnątrz. Wnętrze zostało bowiem mocno przebudowane na początku lat 2000. Centralną część budynku muzeum Novecento stanowi dzisiaj spiralna rampa przypominjąca tę z Muzeum Gugghenheim w Nowym Jorku.

Faszystowski budynek użyteczności publicznej został przerobiony na świątynię nowoczesnej sztuki w zapierający dech sposób.
Zanim przejdę to tego, co tu wisi na ścianach, muszę Wam powiedzieć, że zachwycam się elementami wnętrza: zastępującą schody rampą, lasem kolumn w głównej sali, kominami wykończonymi czymś w rodzaju łuski, a nawet niezwykle elegancko urządzoną strefą toalet.

Stała ekspozycja, zgodnie z nazwą muzeum, obejmuje sztukę dwudziestowieczną. Jest tu fantastyczna kolekcja włoskich futurystów (Umberto Boccioni, Giacomo Balla, Gino Severini). Polecam! Temat chyba trochę zapomniany, a fascynujący.

Muzeum wystawia też sztukę z czasów faszyzmu, znajdziecie tu również sporo interesującej abstrakcji oraz imponującą kolekcję rzeźb Marino Mariniego (jeśli byliście kiedykolwiek w muzeum Peggy Guggenheim w Wenecji, na pewno kojarzycie pewną jego rzeźbę, ozdabiającą taras od strony kanału).

Z sali na górnym piętrze jest chyba najlepszy w mieście widok na Duomo.

Museo del Novecento, Palazzo dell’Arengario, Piazza Duomo 8, Mediolan. Otwarte od 10-tej do 19.30 (w czwratki do 22.30), nieczynne w poniedziałki. Wejście 5 euro/dorośli, 3 euro/młodzież. www.museodelnovecento.org
Bonnenfanten, Maastricht
Nawet jeśli to muzeum byłoby kompletnie puste w środku, i tak byłoby warte obejrzenia - ze względu na sam budynek.

Nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że zaproszono mnie do domu muminków. Część muzeum najbardziej widoczna od strony rzeki Maas ma bowiem znajomy obły kształt, przypominający ni to nabój, ni to rakietę, ni to kawiarkę projektu Aldo Rossiego. No i nic dziwnego, bo też sam Aldo Rossi zaprojektował przebudowę muzeum we wczesnych latach 90-tych.

Nazwa pochodzi od francuskiego określenia „bons enfants”. Tak nazywano dawny klasztor, w którego gmachu mieściło się muzeum od lat 50-tych do końca 70-tych ubiegłego stulecia. Budynek po przebudowie zyskał nowe życie i nowy charakterystyczny kształt.

Najbardziej rzuca się w oczy kawiarkokształtna rotunda kryta ocynkowaną blachą. Wewnątrz wielkie wrażenie robią spektakularne schody.

No dobrze, a co w środku? Znajdziecie tu trochę wszystkiego: zarówno starych mistrzów, jak i sztukę nowoczesną. Mnie najbardziej zaciekawiły rzeczy lokalne, czyli kolekcja holenderskiego malarstwa od renesansu do baroku. W tym bardzo bogaty zbiór płócien z pracowni Pietera Breughla Młodszego. Uprzedzam jednak, że obrazów samego mistrza jest tu na lekarstwo.

Bonnenefanten Museum, Avenue Ceramique 250, Maastricht. Otwarte wtorek-niedziela, w godzinach 11-17. Bilet kosztuje 17,50 euro/dorośli. Studenci wchodzą za pół ceny, młodzież do 18 roku życia – bezpłatnie. www.bonnefanten.nl
MuZEE, Ostenda
Mityczny kurort nad Morzem Północnym najbardziej popularny był na początku XX wieku. Dzisiaj mało ma amatorów z naszej części Europy, bo szukając plaż zmierzamy raczej na południe. Ostenda nie bywa więc zwykle celem podróży, ale może być miłym w tej podróży przystankiem, na przykład w drodze do północnej Francji. Jeśli macie taką możliwość, zróbcie przerwę na spacer nadmorskim deptakiem (ma urok Ciechocinka skrzyżowanego z Deauville), na garnek muli w restauracji przy plaży i na MuZee.

Modernistyczny budynek muzeum, przerobiony z domu towarowego, nie budzi we mnie szalonych emocji. Bo też i nie ma w sobie uroku, jakim emanuje na przykład holenderskie Bonnefanten. W tym przypadku zdecydowanie bardziej liczy się zawartość.

Pojechaliśmy tam specjalnie by obejrzeć prace beligijskiego malarza Leona Spilliaerta, a MuZee ma ich sporą kolekcję. Jak sami podkreślają, jako jedyni na świecie koncentrują się na nowoczesnej sztuce belgijskiej, od 1830 roku do dzisiaj. Obejrzycie tu więc mnóstwo nietypowych, trudno dostępnych w innych muzeach płócien i instalacji.

MuZEE, Romestraat 11, Ostenda. Otwarte od wtorku do niedzieli od 10-tej do 17.30. Bilety w cenie 15 euro (dorośli), 3euro (od 13 do 25 lat), młodzież do 12 roku życia wstęp bezpłatny. www.muzee.be
Ca’ Pesaro, Wenecja
To jedno z niezwykłych weneckich muzeów zorganizowanych w dawnych patrycjuszowskich pałacach. W budynku należącym kiedyś do rodziny Pesaro mieści się dzisiaj Międzynarodowa Galeria Sztuki Nowoczesnej. Zaprojektował go ten sam architekt, który zrobił kościół Santa Maria della Salute oraz Ca’ Rezzonico, również mieszczące galerię sztuki.

Rodzina Pesaro, jak sporo weneckich rodów, kolekcjonowała sztukę. W zbiorach mieli płótna Belliniego, Tycjana, Tintoretta. Ale że nic nie trwa wiecznie, ostatni Pesaro z rodu kolekcję sprzedał w Londynie, po czym zmarł bezpotomnie. Pałac wielokrotnie zmieniał właścicieli, aż zajęła się nim księżna Bevilacqua, która postanowiła urządzić w nim galerię sztuki nowoczesnej, a następnie przekazała ją miastu. Nie wiem tylko, czy z altruizmu, czy z rozpaczy, bo utrzymanie w dobrym stanie zalewanego przez wodę pałacu musi być niezłym koszmarem.

Stała ekspozycja jest niewielka, ale kilka rzeczy mnie zachwyciło. Judyta Klimta. Rzeźby Adolfo Wildta. Pełen światła obraz zachwycającego hiszpańskiego malarza Joaquina Sorolli.

Rzadko które muzeum ma kawiarnię, w której można przemoczyć nogi. Tutaj taka opcja wchodzi w grę: na kawiarniany taras wdziera się czasem woda z kanału. Wypicie kawy w tym miejscu zaliczam do największych weneckich przyjemności.

International Gallery of Modern Art Ca’ Pesaro, Santa Croce 2076, Wenecja. Muzeum otwarte od wtorku do niedzieli, od 10-tej do 17-tej. Bilet 10 euro, młodzież 7,50 euro. www.capesaro.visitmuve.it
Neue Nationalgalerie, Berlin
Siedziba muzeum sztuki nowoczesnej w Berlinie to jedyny budynek zaprojektowany przez Ludwiga Miesa van der Rohe w Niemczech po II wojnie światowej. Nie wyobrażam sobie, jakie wrażenie musiał zrobić na Berlińczykach w latach 60, jeśli jeszcze dziś wydaje się ultranowoczesny.
Link do multimedialnej prezentacji budynku znajdziecie tutaj:
Zbudowany niedaleko świeżo wzniesionego berlińskiego muru, budynek muzeum miał symbolizować zachodnią wolność i otwartość. Musiał robić piorunujące wrażenie. Choć sporo osób porównywało go do gigantycznej stacji benzynowej.

„Mniej znaczy więcej”, „Bóg jest ukryty w szczegółach”, architektura oparta na koncepcji „skóry i szkieletu”. Chodząc po muzeum będziecie mieli poglądową lekcję na temat kluczowych pomysłów Miesa van der Rohe.
Jak to jednak czasami bywa, wyrafinowana forma nie do końca sprostała funkcjom budynku. I tu włącza mi się od razu tryb „nie odpala, sąsiedzie?!”: zawsze bowiem przyjemnie jest poczytać narzekania na niemiecką fuszerkę. Budynek jest spektakularny (zazdrość), ale jako miejsce do wystawiania dzieł sztuki sprawdził się tak sobie (i od razu człowiekowi lepiej). A mianowicie: szklane tafle pękały, metalowe ramy zżerała rdza, był też problem z nadmierną kondensacją pary wodnej (rozumiem, że gościom kapało na głowy), otwarta przestrzeń na górze okazała się trudnym do zagospodarowania koszmarem, a pozbawione okien podziemne sale wywoływały w zwiedzających uczucie dyskomfortu. Bóg tym razem nie był też ukryty w szczegółach: okazało się bowiem, że materiały, z jakich zbudowano muzeum, pozostawiają sporo do życzenia.

Poprawienie budynku zlecono brytyjskiemu architektowi Davidowi Chiperfieldowi. Prace zajęły sześć lat, a muzeum otwarto w 2021 roku. Przeróbki obejmowały rozmaite prace: wymianę oświetlenia na ledowe, instalację ogrzewania podłogowego, itp. Mimo pogrubienia szyb w oknach, termalne parametry budynku nie poprawiły się spektakularnie. Z tego powodu, nawet po gruntownym remoncie nie można w galerii na parterze wystawiać obrazów latem i zimą, kiedy panują ekstremalne temperatury.
Od 1937 do 1945 roku Neue Nationalgalerie straciła ponad 500 dzieł sztuki: zostały sprzedane, skonfiskowane lub zagubione.

Na pięciu tysiącach metrów kwadratowych znajdziecie bardzo porządny zbiór sztuki dwudziestowiecznej. Ekspresjoniści, kubiści, Bauhaus, surrealiści. Twórcy z rożnych krajów (Dalí, Picasso, Munch, Ernst). Zaskoczyło mnie trochę, że muzeum zdaje się prawie całkiem ignorować sztukę z lat III Rzeszy.

Przedłużeniem przestrzeni muzeum jest ogród rzeźb, inspirowany podobnym ogrodem w MoMA w Nowym Jorku. Nieduży, z przyjemną sadzawką z konstrukcją Shy Piece Davida Blacka.

Neue Nationalgalerie, Potsdamer Straße 50, Berlin. Otwarte wtorek-niedziela od 10-tej do 18-tej (w czwartki do 20-tej, wtedy też od 16-tej wchodzi się za darmo). Nieczynne w poniedziałki. Bilety w cenie 14 euro (wystawy czasowe + stała ekspozycja). www.smb.museum
Muzeum sztuki nowoczesnej MOCO, Amsterdam
Wstęp do tego muzeum kosztuje prawie 24 euro. To dużo. Zwłaszcza, jeśli wziąć pod uwagę rozmiar kolekcji (oraz czasami niestety jej jakość) oraz warunki zwiedzania.

Moco Museum w Amsterdamie jest muzeum prywatnym. To znaczy, po pierwsze, że nie ma przebacz - i słono za wstęp nie wybuli tylko bardzo młoda młodzież od lat 0 do 6. Po drugie, mimo, że trzeba bukować wejście o konkretnej godzinie, w muzeum jest stale tłum. Ludzi wpuszcza się tu po prostu za dużo (powiedziałabym złośliwie, że chyba z pazerności). Po trzecie, prywatne muzeum mieści się w prywatnej Villi Alsberg. Willa jest spora, ale nie aż tak, by swobodnie pomieścić tłumy, dlatego szykujcie się na przepychankę i brak powietrza. W kwietniu 2023 kolejki do każdego eksponatu były większe niż na wystawie Vermeera w sąsiednim Rijksmuseum.

Przepustowość w Moco jest też słabsza niż w innych galeriach sztuki, bo wiele eksponatów to, używając sformułowania Banksy’ego, photo opportunities. Sporo ludzi zatrzymuje się więc przy nich na selfie.

No dobrze, podzieliłam się już z Wami wrażeniem, że w Moco jest drogo, ale za to niewygodnie. A co w środku? Różnie. Muzeum ma ambicję być „głosem ulicy”, znajdziecie więc tutaj prace streeartowców o najgorętszych nazwiskach (?): Banksy, JR, Jean-Michel Basquiat, Keith Haring. Do tego jest szansa na obejrzenie pojedynczych prac „starej gwardii”: Andy’ego Warhola, Yayoi Kusamy, Jeffa Koonsa, Damiena Hirsta, Tracy Emin. Nie nastawiajcie się, że będzie tego dużo - muzeum jest zbyt małe, by pomieścić okazałą kolekcję. Ale można tu zobaczyć, jak wygląda oryginalny, zdjęty z miejskiego muru Banksy czy trójwymiarowa praca Kusamy.

Niestety, na ścianach umieszczono złote myśli twórców. Od niektórych bolą zęby. Czytając je myślałam, że i twórcom, i samemu muzeum zrobiłoby dobrze tajemnicze milczenie. To samo niestety dotyczy niektórych podpisów przy wystawianych dziełach: brzmią, jakby pisano jej dla tej części publiki, która nie płaci tu za bilety (ale też rzadko umie w tym wieku czytać).

W sprawie Moco, jak mawiają jurorzy talent show, „jestem na nie”. Zbyt mało, zbyt niewygodnie, zbyt drogo, zbyt powierzchownie i momentami pretensjonalnie. Jak dla mnie, lepiej niż do Moco wybrać się do któregokolwiek z muzeów położonych przy tym samym placu (Rijks, van Gogh, Stedelijk - to ostatnie, jeśli upieramy się przy sztuce nowoczesnej).

Z drugiej strony, w Moco będziecie mieli okazję obejrzeć w realu to, co znamy zwykle tylko ze zdjęć w mediach społecznościowych - czyli najsłynniejsze dzieła twórców streetartu.
Jest też osobna niewielka przestrzeń poświęcona najnowszej i najdziwniejszej dla mnie emanacji sztuki nowoczesnej: cyfrowym NFT. Warto rzucić okiem, bo rzecz jest nowa i interesująca.
Moco Museum, Honthorstraat 20, Amsterdam. Otwarte poniedziałek-czwartek od 9-tej do 20-tej, piątek-niedziela od 9-tej do 21-szej. Bilety po 23,95 euro (dorośli), 20,95 euro (młodzież 7-17 lat), maluchy wchodzą za darmo. Rezerwując online macie szansę na 1 do 5 euro zniżki. www.mocomuseum.com
Commentaires